W poniedziałek byłam na rozmowie o pracę. Poszłam tam kompletnie wyluzowana, bo mąż mnie nastawił odpowiednio mówiąc: pier*** to, będzie co ma być.
No i tak się wyluzowałam, że hej. Zupełnie swobodnie do tego podeszłam, zwłaszcza jak usłyszałam warunki finansowe i listę wymagań... zaczęło mi być wszystko jedno. Nie wiem czy to podziałało, czy coś innego, ale wczoraj tuż po 8 rano dostałam telefon, że chcą mnie już zaraz najlepiej tego samego dnia. Byłam zaskoczona, bo mieli dzwonić z decyzją dopiero w piątek. Nie byłam przygotowana - wiecie robota na lewo, umówione jakieś wizyty lekarskie, dentysta, w piątek zakończenie roku, kurs męża itp. Sajgon. I odwlekłam rozpoczęcie pracy - start w najbliższy poniedziałek o 8.00.
No ale, zupełnie się nie cieszę. Kompletnie mi to nie pasuje, bo pensja najniższa z możliwych i niby są premie do podziału dla zespołu, ale czy je ktoś kiedyś widział na oczy, to nie wiadomo. Robota raczej podobna do poprzedniej - obsługa kont społecznościowych, marketing internetowy bla bla bla. Tylko, że inna firma i mam nadzieję inni ludzie, większy zespół. Dojazd beznadziejny, nie wiem komu i kiedy opchnę dzieci - część może dziadkowie, może jakieś przedszkole z dyżurem wakacyjnym, może mąż przesunie kurs na popołudnie? Same pytania - zero konkretów. Wiem jedno, biorę tę pracę choć jej nie chcę. Na przeczekanie, by mieć z czego płacić rachunki. Ale Bóg mi świadkiem, czuję się paskudnie. Nie wywalczyłam żadnej poprawy warunków zatrudnienia. Z deszczu pod rynnę.
Na samą myśl rzygam tym. Jedyny plus, że mężowi kurs jakoś idzie i że przez ten miesiąc po stażu udało mi się przygotować Misia na pójście do przedszkola (miesiąc bez pieluch!!!). To by było na tyle. Kurtyna ;(