Tyli myśli mi się kłębi w głowie... nawet nie wiem jak zacząć...
Może najpierw podziękuję za miłe słowa, gratulacje i wszelkie szczere słowa w naszym kierunku, modlitwę.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie 10 grudnia 2015roku... był to zwykły dzień do pewnego momentu jak inne... poranna toaleta, śniadanie, badanie cukru, czytanie książki, aż mnie poproszono na USG sprawdzenia przepływów u dzieci. Badanie trwało 25 min. Po powrocie na salę zjadłam obiad, poczułam ból w podbrzuszu... zawołałam położną dostałam zastrzyk na skurcze, przyszedł lekarz podotykał brzucha... wiedziałam, że to ten moment skurcze były już co kilka minut bolesne... na fotelu usłyszałam tylko tyle... 6 cm rozwarcia, skurcze, do cięcia... potem już było bardzo szybko... 2-4 min i już jechałam na blok operacyjny. Już nie wróciłam na salę, w tamtym pokoju mnie golono, przebierano, robiono zastrzyki, wypiłam coś. I szybko, właściwie położne biegły przewożąc mnie już niżej na blok operacyjny.
Tam były dla mnie momenty mega stresujące, wpadłam w panikę, zaczęłam się trząść i płakać. Przekładano mnie z jednego łóżka na drugie, znieczulenie, jeszcze czułam jak mogę ruszać palcami, a brzuch był rozcięty. Żałuję jednego... dostałam coś na uspokojenie, bo na te kilka minut zasnęłam. Nie usłyszałam płaczu dzieci... zobaczyłam tylko Malutką w inkubatorku. Podeszła jakaś lekarka i powiedziała, że dzieciaki otrzymały 8 i 9 pkt w skali Apgar i dziewczynka ma jakąś wysypkę. Dzieciaki przyszły na świat o godzinie 14.39 i 14.41 Byłam w szoku, że to już po. Znalazłam się w sali pooperacyjnej, czułam się w miarę dobrze, cały czas działało znieczulenie. O godzinie 20 zostałam przewieziona do normalnej sali, dwuosobowej, leżałam z dziewczyną, która też urodziła bliźniaki przedwcześnie. O 24 przyszła położna, pomogła mi się umyć... po 8 godzinach musiałam normalnie wstać. Po umyciu poprosiłam o zawiezienie mnie do dzieci... Zobaczyłam dwa największe moje cuda... maleńkie w inkubatorach... Małgosię o masie 1390g i Szymka 1790g. Nie da się opisać tego uczucia. Przyszła lekarka i powiedziała parę słów na temat maluchów. W nocy położna zaczęła wyciskać mój pokarm z piersi pojawiło się pierwsze 'mleko'. Praktycznie tej nocy nie spałam, jakieś kilkunastominutowe drzemki, ciągłe kroplówki, wyciskanie tego mleka, po prostu nie było kiedy. W sobotę zaczęłam ściągać pokarm laktatorem. Na początku było kiepsko, z każdą godziną laktacja się rozkręcała. W sobotę po raz pierwszy mogłam dotknąć dzieci w inkubatorze... Co wtedy czuje matka... ogrom miłości przepełnia jej serce i wylewa się na te maleństwa... nie ma uczucia, że któreś kocha się bardziej, któreś mniej... czuję się to samo do każdego z maleństw. I tak każdego dnia pobytu w szpitalu chodziłam na ten oddział patologii noworodka i wcześniaków. Samo patrzenie na te maleństwa raduje się serce. Jednak nadszedł wczorajszy dzień kiedy wiedziałam, że nadejdzie czas rozstania... nie na długo, dwa, trzy dni, ale zawsze jednak... że wrócę do domu sama z mężem, bez moich szyszaków. Obiecałam sobie, że nie rozpłaczę się przy nich i wytrzymałam, rozwyłam się po wyjściu od nich... Do domu wróciliśmy wieczorem... weszłam i poczułam się jak nie u siebie w domu, wszystko wydało się przez chwilę jakby inne, jakbym do końca nie była u siebie... nasz psiak mnie prawie nie poznał po tych kilku tygodniach... ponownie się rozpłakałam... tak po prostu... z kilku powodów... i tego powrotu do domu, i z tego, że dzieciaków z nami nie ma jeszcze w domu, z tego, że wszystko zaczęło wydawać mi się takie inne... Mąż dał mi bukiet czerwonych róż i znów się rozwyłam, przytuliliśmy się do siebie i tak trwaliśmy przy sobie... Jest mi ciężko ale wiem, że to wszystko dla dobra dzieci ten cały pobyt w szpitalu, ta rozłąka między nami... teraz czas na moją rekonwalescencję, chodzę jak połamana nie tylko po CC ale to również efekt 6 tyg leżenia w łóżku.
A dzieci... a dzieci są naprawdę silne, Małgosia swoją rączką zdjęła sobie okularki, kiedy była naświetlana podczas fototerapii, Szymek prawie by wyrwał sobie sondę z buzi, dobrze, że zdążyłam chwycić jego rączkę... są bardzo aktywne, płaczą, zachowują się jak normalne noworodki, tylko są mniejsze. Sama położna opiekująca się nimi tak właśnie powiedziała. Robią śmieszne miny najwięcej jak śpią, unoszą czoło jakby im się coś śniło. Są cudowne mają ciemne włoski i jest ich tak dużo. Już się nie mogę doczekać kolejnego spotkania, zawiozę im duuużo mleka ale przede wszystkim ogrom miłości, które płynie z mojego serca w ich stronę, znów będziemy rozmawiać, a teraz i przytulać się do siebie 'kangurować'. Mam nadzieję, że ten stabilny stan dzieci się utrzyma i z dnia na dzień będzie co raz lepiej i będą przybierać na wadze.
Nie zastanawiam się dlaczego znów mnie coś spotkało... odpowiadam sobie... może tak właśnie miało być... Pan Bóg wie co robi. Może to kolejna próba dla mnie... cierpliwości i wytrwałości. Wszystko w życiu jest po coś.
Na koniec kilku słów o samym szpitalu... Ten szpital, w którym spędziłam te kilka tygodni to Szpital św Zofii w Warszawie. Nie mogłam trafić na lepszy... cudowna atmosfera, same miłe panie położne na każdym oddziale, mega profesjonalizm, oddanie, praca to pasja tych ludzi tam pracujących. Same wnętrze ciepłe, bardzo nowoczesne, z łazienkami w pokojach. Tego się nie da opisać. To trzeba zobaczyć. Podobno ciężko się do tego szpitala dostać. Zośka tak nazywany potocznie posiada III stopień referencyjności. Nawet jedzenie tam jest nieszpitalne. Każdej z was polecam ten szpital. I to tyle na dziś.
ps. Zdjęcia postaram się wrzucić i pokazać wam nasze ukochane Szyszaki.
Twoje starania..ciaza. porod.. Jakie to wszytko wspaniale.. jaka jestes dzielna! Moja Ala <3