Michalina jest z nami tydzień
Teraz będzie wpis o tym, jak to traumatyczną historię można przekuć w coś dobrego.
Co się działo do porodu, to już wiecie. Ale nasz szpitalny koszmar wcale nie skończył się tuż po nim. Zaczęło się od tego, że zemdlałam. Wykryli u mnie bardzo niską hemoglobinę. Przez noc miałam przetaczaną krew. Obserwacja mojego ciała wydłużyła nam pobyt o cały jeden dzień. W międzyczasie wyszły u nas problemy z karmieniem. Mała zaczęła tracić na wadze, poniżej dopuszczalnego spadku fizjologicznego, do tego narastała jej żółtaczka. Wokół nas kręciło się dużo osób, każdy udzielał 'mądrych' rad, ale podskórnie czułam, że wszystkie są do niczego. 'Przystawiaj, to się przyssie kiedyś'. Moja córka nie przyssałaby się nigdy, wiecie, czemu? Bo trawiła ją choroba, ciężki poród, a ja… mam płaskie brodawki. Mało tego, wiedziałam o tym dużo przed zajściem w ciążę, ale nie wiem, na co liczyłam… że wystrzelą? Jeżeli czyta mnie jakaś ciężarna z podobną przypadłością, to ostrzegam - nie wystrzelą. Najlepiej iść najprędzej do doradcy laktacyjnego i zacząć ćwiczyć brodawki. Mała miała parę razy podaną mieszankę, ale nie chciałam się poddać tak po prostu, bo wiedziałam, że jeżeli jest chora, to ona potrzebuje mojej siary bardziej niż kiedykolwiek - to już nie chodzi nawet o jakieś moje osobiste ambicje. Poprosiłam o laktator. I wtedy spotkałam ją… Symfonię Medeli.
Kobietki. Jeżeli macie jakikolwiek problem z rozhulaniem laktacji, to błagam - żadne Canpole, Lovi i inne szitowe laktatory. Mąż dowiózł mi mój zakup życia z tej drugiej firmy do szpitala i cóż… Kiedy Medela ściągała mi już kolejnego dnia zabawy prawie 50ml, Lovi dawało ledwo radę 10. Ten sprzęt uratował moją laktację, rozbujał ją na całego, chociaż w ogóle nie przystawiałam małej przez kilka dni. Całymi dniami i nocami ściągałam, co dwie lub trzy godziny. Mleka było coraz więcej, a mała dostawała je przez butelkę.
Nie zmienia to faktu, że byłam już cholernie zmęczona, zwłaszcza, że w szpitalu są jakieś podwójne standardy. Cesarka? Co chwilę ktoś zagląda, jedna kroplóweczka, druga, trzecia… Masz poród zabiegowy, z komplikacjami, z użyciem kleszczy? Chuj, poszło dołem, więc możesz się ruszać - po dwóch dniach wycia z bólu na szpitalnym łóżku dowiedziałam się, że powinnam była SAMA poprosić o leki przeciwbólowe. Jeden z kryzysów z poruszaniem się zaliczyłam tuż po przetaczaniu krwi. Leżałam i płakałam. Znalazła mnie jedna położna, anioł akurat. Załatwiła mi ketonal i pomogła pójść pod prysznic, choć gdy tam szłam, to czułam, jakby to był moja droga krzyżowa, a potem dokładnie mnie umyła. Do teraz jednak mam cholerne problemy po nacięciu, ledwo się ruszam.
Prawdziwy kryzys miał dopiero przyjść. Mijały kolejne doby, a małej rosła żółtaczka. Padło hasło - fototerapia. Noce mijały mi na odciąganiu, doskakiwaniu do małej ostatkiem sił z pękniętym, zaniedbanym kroczem. Zaczął paprać jej się pępek. Prawie w ogóle nie spałam przez kilka dni. Mąż mi strasznie pomagał, dopóki go nie wyganiano z oddziału. Nie mogłyśmy znaleźć spokoju, bo co chwilę ktoś robił wejście smoka - badania, kiedy dopiero zasnęła, zapalanie świateł, bo ktoś łóżko obok zadzwonił dzwonkiem itp.. No i przedostatniego dnia przytargali tą maszynę. Teraz, gdy myślę o swojej reakcji, to była nadmiarowa. Naświetlanie przez żółtaczkę było potrzebne, nie jest metodą inwazyjną, ale gdy założyli małej okulary i kazali nam ją tam trzymać cały dzień i noc, to myślałam, że robią jej najokropniejszą krzywdę. Raz w przerwie na naświetlaniu położna stwierdziła, że da mi Michalinkę do karmienia. Była golutka, w samej pieluszce. Miała takie bystre, rozbiegane spojrzenie, robiła do mnie słodkie minki, rozwierając dziubek. Dopadła mnie ogromna bezsilność. Nie byłam w stanie się nią zająć, chciałam uciec z nią w ramionach, a do tego za chwilę miałabym ją wsadzić z powrotem na maszynę. Zaczęłam zalewać się łzami, mąż akurat wyszedł do sklepu. Gdy wrócił, błagałam go z zapłakaną twarzą, żeby ją wziął, a potem… Potem poczułam, jak granica mojej wytrzymałości psychicznej zwyczajnie runęła. Siedzialam w łazience i wyłam. Nie wiem, ile spędziłam tam czasu. Wyciągnął mnie mąż i trzy położne, nawet nie wiem, które, byłam w amoku. Zasnęłam po tej akcji głęboko. Co by nie przedłużać - od razu dali nam pojedynczy pokój, mąż mógł zostać na noc a ja dostałam receptę na lekkie psychotropy i skierowanie na terapię. Następnego dnia dostaliśmy wypis. Małej się polepszyło.
Cały czas pewnie myślicie, gdzie tu są pozytywne aspekty… już Wam mówię.
Prawda jest taka, że moje omdlenie pierwszego dnia… uratowało mi dziecko.
Gdybym nie została na obserwacji dzień dłużej, zostalibyśmy wysłani do domu z wynikami Miśki na granicy norm. Kolejna doba pokazała jednak, że tendencja jest niezbyt dobrze rokująca. Dzięki temu, że wycierpiałam swoje, miałam okazję rozbujać laktację, podać małej siarę w butelce i poniekąd tym sposobem pomóc jej zwalczyć żółtaczkę. W ten sposób wyszłam ze szpitala z najedzonym dzieckiem, prawie już różowym, z siłą do nauki ssania, z mlekiem w piersiach. Dzień lepszego samopoczucia i wyszłybyśmy wcześniej, ale ja dalej myślałabym, że mogę ją przystawiać, zagłodziłabym ją, cycki wyschłyby mi na wiór a ona zaczęłaby chorować bardziej.
Tak skończyła się moja szpitalna historia, po 12 dniach pobytu, z czego w połowie z Miśką.
Jesteśmy już w domu… Obecnie walczymy o rutynę i moje karmienie piersią. Jestem po domowej wizycie doradcy. Zapowiada się dobrze. Na razie, ze względu na moje mutancie sutki, karmię w nakładkach. Nie powiem - ciężko przerzucić się z butelki, właśnie doświadczamy z mężem brutalnej rzeczywistości karmienia na żądanie, ale zaciskam zęby i jedziemy. Notuję wszystkie kupki i siuśki, których jest od groma. Hobby małej to walnięcie kupy zaraz po zmianie pampersa i obsikiwanie wszystkiego w trakcie. Wygląda na to, że mała się najada, choć prawdę mówiąc - czasem muszę ją pilnować, bo zaliczyliśmy już dwa solidne bełty od przejedzenia.
Strasznie chciałabym napisać kolejny wpis o samym karmieniu, gdyż mam wrażenie, że moja intuicja podpowiedziała mi bardzo dużo dobrego i to, że moja reakcja była tak szybka, pozwala nam teraz w ogóle od czegoś wyjść. Chciałabym przestrzec przed tym inne kobiety - mam wrażenie, że pomimo ogromnej ilości przypadków problemów z karmieniem po porodach z komplikacjami to i jak robi się z tego jakieś pieprzone podziemie.
A tak zupełnie na finał powiem Wam coś nieskromnie. Zanim urodziłam, wizualizowałam sobie swój poród naturalny i mówiłam sobie, że na pewno będę się po tym czuła dumna z siebie. Przeżyłam za to 12 dni koszmaru w szpitalu i w sumie po części dalej go przeżywam, choć w jakiś 5% natężenia. I o ile nie twierdzę, że to było konieczne, tak czuję się jak jakiś pieprzony terminator. Sama nie wierzę, że przeżyłam to wszystko i jeszcze umiem się uśmiechnąć.
Jestem twardzielką.
Jedno napisałaś dobrze: INTUICJA
Nigdy w nia nie wątp.
Nie znam Cię ale jestem z Ciebie tak dumna,że szok!
cudna córcia :♧