Jest drugi dzień świąt, ta pora dnia, którą uwielbiam, czyli dziecko śpi, mąż śpi. Ja też bym mogła spać, ale jestem zbyt oczadziała myślą, że nie muszę latać nad dzieckiem, tylko mogę w pełni skupić się na sobie. Więc nadrabiam internety, czytam książki i… Spieszę z nowym wpisem.
Spieszę z wieścią, że it's official - karmiłam swoim mlekiem cztery i pół miesiąca.
Myślicie pewnie, cóż się stało, cóż to za nagła zmiana frontu… No to już opowiadam.
Przez ostatnie tygodnie byłam nieustępliwa w poszukiwaniu przyczyny alergii mojego dziecka. Noce mijały na czytaniu zagranicznych artykułów. Śmieję się, bo w ciąży toczyłam ogromną bekę z ludzi, którzy diagnozują się u doktora google, ale muszę przyznać, że tak - to w internecie dowiedziałam się więcej o stanie zdrowia Miśki niż u lekarzy. Przede wszystkim dotarło do mnie, że moje dziecko ma alergiczny utajony refluks, a nie żadne, kuźwa, problemy z napięciem mięśniowym, bo wyginanie się w łuk przy karmieniu to niekoniecznie problemy neurologiczne, a walka z palącym gardłem. Biały nalot i te kilka aft, które miała w buzi, to nie pleśniawki (rany, a ja jej to smarowałam, głupia pipa, gencjaną!), to konsekwencja kwasu podrażniającego przełyk. Jedzenie sprawiało jej fizyczny ból, więc go odmawiała. Refluks objawia się też ciągłym ślinieniem, ogromnym, odkąd mała skończyła miesiąc, choć zębów na horyzoncie brak.
Przeanalizowałam historię mojej rodziny i naprawdę mam ogromny żal do tego, że nikt nie przygotował mnie na to, że na stówę urodzę alergiczne dziecko. Najstarsza siostra do dziś boryka się z problemami na tle gastrycznym. Moja matka upiera się, że miała jako niemowlę epizody padaczki, ja dziś jestem pewna niemal na stówę, że to były fundowane jej przez tłuste krowie mleko wstrząsy anafilaktyczne (bo tak była karmiona po drugim miesiącu życia). Jako dziecko wykazała też w szpitalu silne uczulenie na penicylinę. Druga siostra silnie zareagowała na ukąszenie pszczoły, spuchła okrutnie. Moja matka też brała w pewnym momencie jakieś leki antyhistaminowe, bo strasznie wywaliło ją na rękach, blizny ma do dziś. Siostrzeńcowi w testach alergologicznych wyszło kuźwa wszystko - pszenica, żyto, mleko, jajko, orzechy… Przeżył również wstrząs, wszyscy to zbagatelizowali, a moja siostra truła go żarciem, bo "parę razy dała mu i nic mu nie było!". Sama u siebie również podejrzewam jakieś alergie pokarmowe, które manifestowały się w sumie całe życie nieustającymi kolkami i wzdęciami, z którymi chyba nauczyłam się żyć, rozregulowanymi hormonami, epizodami lęków i depresji, bolesnymi miesiączkami z cyklu "widocznie masz taką urodę". Gdyby dotarło to do mnie jeszcze w ciąży, już wtedy żarłabym probiotyki na umór.
Naczytałam się dużo o zbawiennym wpływie kp na rozwój alergii pokarmowej. Uparłam się więc na eliminację. Było ciężko. W opór. Głód, zmęczenie i wieczny strach o to, że coś, co wsadzam sobie do paszczy, szkodzi dziecku. I ten odgłos burczącego żołądka, a w lodówce NIC, co mogłabym bez strachu zjeść, i czekanie, aż mi ktoś coś kupi, bo przecież z Miśką i jej wiecznymi próbami karmienia i moim odciąganiem nie mogłam nigdzie sama wyjść. Poprawa, jakaś tam, była, bo była, nie powiem. Czułam się mimo wszystko, jakbym dźwigała krzyż. I tak długo, jak czułam, że to ma sens, to dźwigałam. Wszystkim kazałam się wypchać. Do czasu, kiedy "jakaś tam" krew utajona w kale w badaniach ze szpitala zmieniła się w taką widoczną gołym okiem, a objawy refluksu nasiliły się u małej… w sumie kij wie, po czym. Albo kaki, albo ziemniak, albo kapusta. Czaicie to? Nie mleko, nie kakao, nie jajko, nie pszenica. ZIEMNIAK. To też mnie przerażało. Że mogę eliminować coś miesiąc, a w międzyczasie jadłabym pozornie niealergizującego brokuła, który dla Miśki byłby trucizną. Serio, są i takie przypadki. No ale wierzyłam. W ten sens, ten garnuszek złota na końcu drogi...
W międzyczasie dotarłam do publikacji na temat celiakii. U niemowląt - słabe przyrosty masy. Natychmiastowa reakcja przewodu pokarmowego po kilku łykach mleka. No wypisz-wymaluj moje dziecko. Sama zaczęłam u siebie to podejrzewać jakąś nietolerancję glutenu. I myślę sobie, ok, I've got this! Na efekty odstawienia czeka się sześć tygodni. Ja za sobą mam cztery. Ciężkie dwadzieścia osiem dni w głodzie i strachu. Ale jeszcze dwa. To mniej niż połowa! Dam radę! Może po tych dwóch mała zacznie jeść ze smakiem moje mleko? W sumie ma to sens. Nabiał eliminowałam już, i to bardzo długo, bezskutecznie. Inne większe alergeny też. Tylko ten cholerny gluten… Hang in there, Marysiu! Rany, co ja tak z tym angielskim… No chyba za dużo się nasiedziałam na zagranicznych forach.
W dniu wigilii byliśmy już u rodziców Michała. Pełna obaw, jak zniosę wigilię pod gradobiciem pytań od rodziny, czemu nic nie jem, malowałam się i wizualizowałam sobie, co za chwilę się wydarzy. Że przyjdę, na chwilę usiądę, potem wstanę, połamiemy się opłatkiem… Właśnie, z czego jest zrobiony jest opłatek?... I właśnie wtedy… Jak obuchem w łeb.
Dzień wcześniej, na do widzenia, matka połamała się ze mną opłatkiem. Mąką pszenną z wodą.
Tak mała ilość wystarczyła, żeby przekręcić licznik z czterech tygodni na zero. I zacząć całą zabawę od nowa.
Kiedy sobie to uświadomiłam, to zawirowało mi w głowie. Kazałam mężowi wziąć małą i wyjść, bo wiedziałam, że zaraz mogę komuś zrobić krzywdę.
Wpadłam w taką histerię, że nie wiedziałam, co robić. Zalałam się łzami. Jak mogłam być tak głupia?! Z taką lekkością przekreślić cały swój wysiłek, tygodnie głodu, tęsknoty za jedzeniem… które okazały się zupełnie niepotrzebne! Mam zacząć od nowa? Kolejne tygodnie? Kolejne tygodnie patrzenia, jak dziecko odmawia jedzenia, jak śluz nie znika z kup, słuchania, jak mała non stop mieli coś w ustach i przełyka? Mam czekać półtora miesiąca na coś, co może nigdy nie dać rezultatu, zrobi mojemu dziecku z przełyku jedną wielką nadżerkę i wpędzi ją w nawykowy jadłowstręt? Mam kolejne dni jeść żarcie, które smakuje jak dykta a i tak z każdym kęsem czuć, jak staje mi w gardle, bo jest winne chorób mojego dziecka?
Wtedy pomyślałam… stop. To zabrnęło za daleko. Jak mogłam dać się tak omotać? W którym momencie fanatyzm wokół kp zacisnął na mnie swoje szpony?
Czy to było wtedy, kiedy przeczytałam, że mleko matki ma zawsze zajebisty skład, nawet, gdy matka nie je nic? Kurwa, serio?! Jaki to ma sens? Skąd te witaminy mają się brać w moim mleku? Pomimo galopującej anemii mam ich jakieś tajemne złoża między palcami u stóp, które biorą się z powietrza, ale o nich nie wiem? Banalny przykład - jest sobie cielaczek. Które mleko lepiej, by pił - krówki pasionej na łące, zażywającej kąpiele słoneczne, czy tej, która siedzi zamknięta w jakiejś ubojni, wpieprzająca przetworzoną paszę i antybiotyki? Każdemu na usta z pewnością ciśnie się oczywista odpowiedź. Natomiast cóż… Ludziom wydaje się, że są jacyś inni od pozostałych ssaków. Lepsi. Że są niezniszczalni. I tak o to kobieta może wpierdalać garściami piguły, jeść pół roku sam ryż… ale jej mleko będzie prima sort. No kurwa jak?! Jak mogłam dać się na to nabrać?
Czy dałam się omotać wtedy, gdy czytałam, że mleko matki to lek na alergię? Tylko kto zazwyczaj to pisał… niech sobie przypomnę… No tak. Matki dzieci bez alergii i te, które wystarczy, że nie jadły nabiału. Nie te, takie jak ja, które wylądowały na diecie trzyskładnikowej, a i tak nie doczekały się żadnej poprawy. W którym momencie szczątkowe alergeny są jeszcze ok, a w którym są zagrożeniem?
Czy było to może wtedy, kiedy czytałam, że MM BEZPOWROTNIE I NA AMEN zmienia mikrobiom w jelitach dziecka? Boże! Przecież to brzmi jak prośba o śmierć! Aż kuźwa dziw, że dziecku się w ogóle rozszerza kiedykolwiek dietę… Powinniśmy ssać cycki tylko i wyłącznie do trzydziestki.
Podjęłam decyzję bardzo szybko. Przechodzimy na mieszankę. Na razie na Neocate LCP.
To było równoznaczne z jedzeniem już wszystkiego na wigilijnym stole. Ale jadłam te pierogi, rybę po grecku, barszcz z uszkami… I nie poczułam ulgi. To był smak przegranej.
Jutro muszę ustawić małą do alergologa, abyśmy mogli dostać ryczałt na aminokwasy. Najgorsze jest teraz to, że nie mogę się tak po prostu odciąć. W cyckach mam rozhulaną maszynę. Ściągam dwa razy na dobę i wylewam do zlewu. W lodówce dwie szuflady mrożonek. Piję szałwię. Myślę o bromergonie, ale boję się skutków ubocznych w postaci stanów depresyjnych. Przecież mam ich już wystarczająco dużo…
Mąż mówi mi, że i tak mnie podziwia, że dałam radę tak długo. Że zrobiłam wszystko, by karmić piersią. No i… co? No i chuj. Co mi z tego zapewnienia? Co mi z tej laurki? Mam sobie dać medal? Za co? Że byłam uparta? Że szkodziłam własnemu dziecku swoją głupotą i klapkami na oczach?
Czeka mnie długa żałoba.
Czy dajesz dziecku probiotyk jakis?