avatar

tytuł: Ucząc się siebie... i jej!

autor: rybuuu

Wstęp

about me

O mnie:

about me

Jestem/chciała bym być mamą:

i nie zwariować.

about me

Moje dzieci:

about me

Moje emocje:

Podekscytowanie, ogromna radość i miłość miesza się ze strachem.

Ostatnio chodzę naćpana niezwykłością tego, co razem z Michałem stworzyliśmy.
Niby znam te wszystkie rzeczy o pszczółkach i kwiatkach, nie jestem głupia i wiem, skąd się dzieci biorą i jak się biorą, ale kurna... KURNA! Mimo to każdego dnia pytam się - JAK?! Jak to jest możliwe, że ktoś, kto rok temu był jakimś paproszkiem, później leżącym w łóżeczku ziemniakiem, w dziesięć miesięcy robi się rozumną istotą, która wertuje dziecięce książeczki, uśmiecha się, ma swoje ulubione przedmioty, miny, zabawy, szaleje w wannie, ma swoją osobowość, temperament i ten zniewalający upór w rozwijaniu się każdego dnia? JAK?!
Każdego dnia patrzę na moją córkę i zdumiewa mnie cud jej rozwoju. Dni jakby zlewają się w jeden, ale widzę ten fascynujący proces. To minimalne przekraczanie granic każdego dnia. Jednego obróci głowę... drugiego podniesie nogę... trzeciego się lekko zegnie... spróbuje podturlać... każdego dnia kilka centymetrów dalej... potem odkrywa kolejne możliwości... podciąganie przy meblach... najpierw tylko spróbuje zobaczyć, co leży na fotelu... każdej doby kilka milimetrów wyżej... potem doda kolana... bams na dupkę - to nic!... jedna noga... druga noga... BAM! Misia stoi przy schodach!

W sumie nic odkrywczego nie mam dziś do napisania.
Kocham ją i jej nieustanną potrzebę wyciskania maksa z każdego dnia.
Nawet jeśli jest cholernie trudnym zawodnikiem.
Kocham.

2
komentarzy
avatar
masz rację ja mam tak samo, ciągle nie wierzę że udało się dokonać cudu i mały człowiek jest na świecie, zupełnie nowa istota, którą ja i mąż kształtujemy od podstaw, od zera ale co cudowne patrzeć jak się rozwija. mój synek za 10 dni kończy 2 mc a już każdy uśmiech, spojrzenie na zabawkę, daje taką radość że można góry przenosić. i nie myśli się o nocy bez snu, o tym że ciężko, to rekompensuje wszystko!
pozdrawiam
avatar
Święte słowa. Ja cały czas zadziwiam się nad rozwojem dzieci. Jak one to robią? W jednej chwili leżą i gapią się na karuzelke nad łóżeczkiem a w następnej już biegną krzycząc "am am", żeby za chwilę pójść już do szkoły...
Dodaj komentarz

Siadam i piszę! Ostatnio przecież i tak nie mogę w nocy spać, więc równie dobrze mogę się naprodukować w pamiętniku. Poza tym nie wiem, czy kolejny wpis po tym nie będzie dość przełomowy… Ale to wszystko w swoim czasie. Parę rzeczy muszę wyjaśnić przedtem...

Ostatnie tygodnie w życiu małej to takie 'Łoooł, łoooł, łooooooooooooooł'. W jej rozwoju dzieje się sporo i mam straszną obawę, czy niczego nie pominę. Nie ukrywam, że kiedy po raz pierwszy podciągnęła się w łóżeczku, wprawiła mnie w niemałe osłupienie. Nauka stabilnego siadania szła u nas bardzo opornie, raczkować - nie raczkuje (tak, cały czas ciągnie brzuch po ziemi, moja mała Otylia Jędrzejczak…), po stwierdzeniu przez fizjo, że to mały słabeusz, byłam pewna, że stawania i garnięcia się do chodzenia doczekam się pewnie na półtora roku. No i guzik. Miśka podciąga się wszędzie i na wszystkim. Na łóżeczku, na kanapie, na fotelu, na mnie, na stoliku kawowym, na szafkach kuchennych, NA OKNIE… I każdego dnia idzie jej coraz lepiej. Tempo doskonalenia tej umiejętności jest na tyle zawrotne, że pewnie lada moment walnie pierwszy krok. Oczywiście jej natura frustrata nie ustępuje - strasznie się wkurza, że ona tylko stoi. No bo co… Ona by chciała wleźć na stół! I jeszcze wyżej! I wyżej, wyżej, WYYYŻEJ! Stęk i jęk all day long… Jedno wiem - mnie jakiś tam bunt dwulatka nie złamie, Misia trenuje twardość moich pośladków od urodzenia. Tak jak już przelotnie napisałam - proces nauki siadania już się zakończył, mała przepięknie prosto i stabilnie siedzi. Wygląda przeuroczo jak się tak rozsiądzie na macie i ogląda swoje książeczki, a tych już mamy całkiem sporo. Oczywiście za długo nie siedzi, no bo nie. Atrakcji musi być dużo zawsze. Już nawet wanienka przestała być miejscem świrowania, no bo zauważyła, że poza nią też jest życie. Więc cały czas staje w wannie i ja wiem, że jakby mogła, to by dała susa na podłogę i wytarzała się w gładziach, farbach i innych materiałach, które mamy rozwalone obok, bo patrzy na nie tęsknym wzrokiem, jak zbite szczenię. A potem oczywiście czterozębny uśmiech i fikołasy w wodzie…

Dziesięć miesięcy to taki fajny czas, kiedy cosik zaczyna widać, że ten nieopierzony kurczak zamienia się powoli w istotę rozumną i to jest super. Zaczęła ostatnio klaskać w dłonie na dźwięk słowa 'Brawooo!' i uderzać o wodę, gdy zapytam: 'A jak się robi chlapu-chlap?'. Co prawda zapomniała już, jak się mówi 'mama', ale przynajmniej jest śmiesznie. No bo tarza się takie po ziemi, coś tam klepie trzy-po-trzy 'mamamamama', ja jej wtóruję: 'Pięknie, Misiu, powiedz MAMA!', a ona co? '… dada'. I taka rozmowa z nią.

… no i co, to już? Chyba już. Nie wiem, co jeszcze o niej mogłabym napisać, wydawało mi się, że tyyyle się wydarzyło, ale to chyba tylko my, mamy, widzimy i doświadczamy tego ogromu niemowlęcych mikro-cudów, dla reszty to jest tylko zbitek jakiś tam 'mało istotnych' spraw. 

Ach, i ten… Jestem tą matką z memów. Odkąd Miśka staje przy meblach, dwa dni z rzędu piję zimną kawę na trzy razy, a pierwszy posiłek jem po jakiś sześciu godzinach od pobudki. Z nią się nie da.

W międzyczasie z mężem świętowaliśmy 2 lata od ślubu. I może, żeby się nie powtarzać, wkleję tu to, co napisałam na fejsbuku (Bo ja jestem taka… etenszyn bijacz, no. Lubię się wszystkim chwalić, jak mi dobrze - uważam, że wszyscy powinniśmy to robić, bo na świecie jest po prostu za smutno):

'Dziś świętujemy dwa lata od ślubu, choć nie jestem do końca przekonana, czy na jesieni nie stuknie nam znacznie ważniejsza rocznica. To będzie już dziesięć lat razem. Dziesięć lat - przez szkołę średnią, wyjazdy z orkiestrą, studia, najróżniejsze miejsca pracy, cztery mieszkania i kupno domku, przeróżne kursy, hobby, zajawki, a i wreszcie znajdując się w roli życia - bycia rodzicami naszego Miśko-cudu.

Michał to mój przyjaciel, ostoja, kumpel od nieprzyzwoitych żartów, najsilniejsza podpora, gdy wszystko się wali, przewspaniały tata naszej córeczki, wojownik o lepszy komfort życia naszej rodziny, niestrudzony w znoszeniu sinusoidy mojej psychiki, cholerny przystojniak, przedłużenie mojego sarkazmu, fantastyczny przytulacz, piecze najlepszy chleb i robi najlepszą pizzę. 
Jest po prostu fenomenalnym mężem.
Był przy mnie w szczęściu i nieszczęściu. Był przy mnie zawsze, gdy zakładałam najlepsze ciuchy i robiłam najlepszy makijaż, ale był też przy porodzie, gdy przypominałam obraz nędzy i rozpaczy, w trudnym połogu, który ciągnął się tygodniami, był z naszą córeczką od pierwszych sekund jej życia i opiekował się nią zarówno wtedy, gdy wesoło gugała, pokochała książeczki i udoskonalała umiejętność rozwalania kosmosu swoją niesamowitością, ale także wtedy, gdy łącznie spędziła miesiąc w szpitalu - zmieniał mnie, nawet, jeśli musiał następnego dnia wstać do pracy, spał na niewygodnych materacach i karmił, nawet gdy budziła się kilka razy w nocy.
I po tych dwóch/dziesięciu latach dalej patrzy na mnie tak samo czule i tak samo czule całuje, jak na tym zdjęciu. [ano,  bo tu było też zdjęcie!].

Kochanie - dziękuję Ci z całego serca za to, że mogę mieć to szczęście na tej planecie, by dzielić z Tobą życie, a już zwłaszcza za ten ostatni rok, w którym niejeden facet zdezerterowałby gdzie pieprz rośnie - Ty byłeś całym sobą, dla mnie i dla Misi, dalej jesteś i każdego dnia udowadniasz, że nie mogłam wybrać lepiej.'

I właśnie w takim tonie - wdzięczności, miłości i spokoju, byliśmy z Michałem na naszej pierwszej randce bezMisiaczkowej z okazji rocznicy. Było super. To chyba jakiś przełomowy moment w życiu naszej rodziny, bo muszę to przyznać otwarcie - czuję się pogodzona z losem. Z tym, że nasze początki z małą były, jakie były. Mało tego, czuję się dumna z siebie. Czuję się dumna, że dałam z siebie tyle, ile mogłam, kiedy się waliło i paliło, czuję się dumna z tego, że wiedziałam, kiedy przestać się zażynać. Ba! Czuję się w ogóle dumna z tego, że ją urodziłam, że moje ciało wywinęło taki numer i stworzyło kogoś tak charakternego, jak Misiaczek. Ostatnio jedna kumpela, kiedy opowiadałam jej, jak wiele wsparcia mam w Michale, powiedziała mi: 'A ty wiesz, że to jest punkt dla Ciebie? No wiesz… że nie wybrałaś sobie jakiegoś kretyna', więc tak - jestem też dumna z tego, że takiego sobie męża wybrałam. Odżywam. Jest dalej trudno, ale chyba muszę to powiedzieć - proces 'przedzierania się przez krzaki', którym to sformułowaniem uraczyłam ten pamiętnik po narodzinach Michaliny, chyba już się zakończył. Czuję, że siebie odzyskałam. Siebie z nowymi ficzerami, ale odzyskałam.


Rany, ja naprawdę miałam wrażenie, że mam dużo więcej do napisania...

1
komentarzy
avatar
Jak ja Ci zazdroszczę takiego męża i życzę Wam duuuużo szczęścia. To ja jestem chyba na minusie z punktami bo niestety znalazlam sobie kretyna, którego właśnie pozbyłam się z domu. I zostałam sama z 5mc cudownym moim gnomem.
Dodaj komentarz

Dlaczego?! Dlaczego ja nie umiem pisać, gdy jest dobrze? Dlaczego, jak mi źle, to walę elaboraty, a chcę teraz, gdy mam spokój w głowie, napisać coś sensownego i… i nie umiem?! 

Zacznę od tego, że w poprzednim wpisie wspominałam coś o tym, że kolejny może być przełomowy, ale, haha, nie będzie. Słuchajcie… Miałam schiz, że jestem w ciąży. Co by było naprawdę prztyczkiem w nos od losu, bo to chyba serio byłoby niepokalane poczęcie. Ale miałam zaburzenia snu, jakieś pobolewania w podbrzuszu, walnęłam nawet testa i wyszedł, lichy bo lichy, ale duszek. Powtórzyłam za dwa dni - test czysty. Na betę nie chciało mi się iść, zresztą czas, w którym robiłam pierwszy test był totalnie z dupy, bo jakieś dwa tygodnie po okresie i w zasadzie to tak mi się wydaje, że muszę się swojego ciała nauczyć od nowa, bo te ciągnięcia to chyba na jajeczkowanie (przed Misią nigdy takich cyrków nie miałam), a i w sumie nie ma się co dziwić, że w nocy nie śpię, skoro śpię z małą w dzień. Poszłam nawet do gina, w sumie bardziej obadać moje nacięcie, więc przy okazji pykła mi USG, no i co - bęc, endometrium takie, że lada moment przyjedzie ciocia. Dała mi jeszcze zdjęcie, co bym nie panikowała, tylko wiecie co… Nie panikowałam. Sama się sobie zdziwiłam. Ten duszek dalej będzie mi siedział z tyłu głowy, ale póki co - jest luz blues.

Jestem po wizycie u psychologa i chociaż terminy na NFZ to jakiś dramat, to cieszę się, że terapię zacznę teraz. Teraz, kiedy czuję, że kurz opadł a ja czuję się ze sobą dobrze. Mogę teraz z dystansem przepracować pewne rzeczy i nie martwić się o swoją fizjologię, zdrowie małej i tak dalej. No i nie muszę bulić na te wizyty prywatnie. Warto było poczekać, tym bardziej, że pani, która będzie mnie prowadzić, to odpowiednia osoba. Poświęciła mi naprawdę dużo czasu, ma plan na szereg spotkań, wydaje się być osobą, przed którą mogę się otworzyć. Będzie dobrze. Cieszę się, że się na to zdecydowałam, wierzę, że mi pomoże.

Jestem też po dużym wydarzeniu chóralnym - śpiewaliśmy Carminę Burana Carla Orffa z orkiestrą symfoniczną i miałam to zajebiste szczęście, że próby i występ wypadły akurat na urlop Michała, więc mogłam bez problemu zostawić Misię i kilka dni być sobą sprzed ciąży. Czyli chodzić na próby, jeździć z grupą autokarem do innego miasta, żeby śpiewać, wkręcić się znowu w ten pozytywny vibe pracy nad czymś sporym, skupić się nad czymś innym niż tylko rozszerzanie diety, pieluchy, fochy i łapanie dziecka, które ćwiczy wspinaczkę na wszystkim. No i dodatki w stylu 'po koncercie idziemy do klubu na piwo' - wystarczyło, że napisałam Michałowi smsa, że wrócę po północy i mogłam poczuć znów tą beztroskę, smak piwa z sokiem imbirowym i wkręcanie się w rozmowy o dyrygentach, solistach, muzykach, co u kogo, jakie były jaja, kiedy pojechaliśmy parę lat temu do Dusznik Zdroju, do Ohrid w Macedonii i tak dalej… Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że kiedy się to skończyło, to wróciłam do domu z naładowaną baterią. Od paru dni doświadczam macierzyństwa pełnego spokoju i radości. Kiedy usypiam małą, to nie czekam już, aż padnie. Tylko robię to, co powinnam była robić od samego początku, a co nie było nam dane - wącham jej główkę, całuję czule po rączkach, głaszczę po pleckach, szepczę, że bardzo mocno ją kocham, upajam się jej dotykiem, gdy wtula czoło w mój brzuch przed zaśnięciem… Kiedy płacze, to już nie myślę spięta, żeby przestała - pochylam się nad nią pełna szacunku do tego, że jest tylko małą, bezbronną istotą, która dopiero odkrywa ten świat i ma prawo być przerażona, niezadowolona, sfrustrowana. W nosie mam, jeżeli rano nie pozwala mi się ubrać ani zjeść - siedzę obok, podaję jej książeczki, doglądam jej reakcji, mimochodem pocałuję, odgarnę włoski, poprawiam skarpetki… Jest mi dobrze z nią.

Michalina jest hajnidem z krwi i kości. Rodzina już mi przyznała oficjalnie (wreszcie…), że przy tym Szogunie to trzeba mieć zdrowie. Dwie osoby to przy niej za mało, ale jestem w stanie chyba nieść ten 'krzyż', bo jednocześnie w pakiecie mamy niesłychane szczęście w postaci bystrej, radosnej dziewczynki - nawet jeśli ta radość jest czasem równie intensywna co jej frustracja. Śmiesznie gaduli ostatnio i nie możemy z Michałem ze śmiechu. 'Digu digu digu', 'Blim blim blim', 'Gliom gliom gliom' - powtarza jakieś dziwne zlepki, że czasami brzmi jak mały indyk na kokainie. Łapie dużo i to cholernie szybko. Wczoraj na przykład pokazałam jej podczas mycia, jak się robi 'myju myju', tylko raz. Dzisiaj zapytałam jej, jak się to robi, i od razu zaczęła sunąć łapką po klacie. Mówisz 'brawo' - Misia bije brawo! A odkąd pokazałam jej domofon, to potrafi wziąć do ręki pilota od telewizora, przyłożyć go sobie do ucha i udawać 'halo'. To jakiś kosmos. Sięga coraz wyżej, niestety - nie tak wysoko, jakby chciała, potrafi więc stać oparta przy komodzie i wyć, że nie jest w stanie podskoczyć i zobaczyć, co na niej leży. Je całkiem ładnie ostatnio, nawet parę osób mi powiedziało, że dużo (!). Byłyśmy też raz na Sali zabaw dla maluchów wśród kuleczek, bujaków, pchaczy i innych atrakcji - strasznie się jej podobało, musimy iść jeszcze raz!

Lubię ten moment, w którym jestem. Cieszę się, że ona jest. Cieszę się, że mam wsparcie w mężu.

Lubię też to uczucie, że miałam siłę, by przejść gorsze czasy. Nie jestem orędowniczką stwierdzenia 'co cię nie zabije, to cię wzmocni' - nie myślę, że poród kleszczowy dał mi jakąś moc albo że był niezbędny do tego, żebym czuła się super. On mnie wręcz osłabił i pchnął w depresję. Ale nie zmienia to faktu, że czuję, że już byle wicherek nie zmąci mojej głowy, nie zabierze mi oddechu. Doceniam tą błogą ciszę, która rozlewa się teraz w moim domu, czuję całą sobą jak krąży mi w krwioobiegu. 
Jest pięknie.

1
komentarzy
avatar
Czytać taki wpis to sama przyjemność!
Dodaj komentarz

No dobra. Szybki Miśko-apdejt, bo lada moment zapomnę wszystkiego.

Przebiły się górne dwójki. Za nimi idą trójki. Chyba. I chyba też dolne czwórki. Tak, sześć naraz - osiwiejemy!
Mała ma różne fazy na jedzenie i niejedzenie, nie nadążamy za tym. Czasem ma taki ciąg niedopijania butli, że już myślę o odstawieniu, po czym obudzi się nawet w nocy i wypija na luzaku 180ml. Ych.
Nasz rytm dnia szlag trafił. Raz jest jedna drzemka, raz dwie. Raz po godzinie, raz po dwie, raz półtora... Znowu jesteśmy w punkcie, gdzie improwizujemy, coś takiego jak organizacja w ogóle u nas nie istnieje, bo nie ma żadnych punktów stałych. Poza tym, że wieczorem jest myju-myju, butla, mycie zębów, lulu.
A propos myju-myju... Mała umie już to pokazać. I 'papa'. I 'jaka jesteś duża?'. I 'jakie masz kłopoty?'. I 'a dasz misiowi buzi?'. Love! <3
Słuchajcie, jestem matką roku... Mała dwa razy zlazła sama z łóżka, a zaznaczę, że rano zawsze ląduje między mnie a starego. No i za pierwszym razem obudził mnie huk spadającej z pufy puszki mleka. Zrywam się, a Misia stoi na podłodze i majstruje przy podgrzewaczu. Nie wiem, jak to zrobiła. A za drugim mąż mówi do mnie: 'nie śpij, pilnuj jej, ja wychodzę'. Ja na to 'jo, jo, jo, stary kartoflu...'. I pięknie... zasnęłam. Obudził mnie tym razem huk Misiaczka złażącego PRZODEM. I jakim cudem nie płaknęła, to ja nie wiem...
Generalnie z małą jest dramat, włazi na mnie bez przerwy, nic nie mogę zrobić. Mam wrażenie, że alarm jej się podnosi jak tylko moja dupa lekko dotknie jakiejś powierzchni płaskiej. Nie mogę jej robić zdjęć jak się bawi, bo od razu chce telefon/aparat do rąk, głośno manifestuje, gdy tego nie dostanie.
Wczoraj na przykład wyła za starym, bo był na naszym małym ogródeczku i malował deski tarasowe. Darła się przeraźliwie, aż się zapowietrzało. Robiła to tak długo, dopóki nie otworzyłam jej drzwi i z nią do niego nie wyszłam. Hardkor.
W sumie za 20 dni roczek, a ja poza tortem i zamówioną maskotką Kici Koci nie mam nic ogarnięte... Hue hue hue.
Jutro idę na trzecie spotkanie z psychologiem. Tydzień temu babka walnęła z grubej rury - 'Proszę opowiedzieć historię swojego porodu i tego, co było po'. Gadałam bitą godzinę, aż zabrakło czasu na jej pytania. Jutro pewnie usłyszę jakieś wnioski. Jestem ciekawa.
Trochę się spasłam i mój związek z fajkami trochę wymknął się spod kontroli. 

Miało być szybko, a wyszło jak zawsze...

2
komentarzy
avatar
Oj Kochana ile razy mi Jasiek fiknął z łóżka. Rodzicie podobno dzielą się na takich którym dzieci spadły z łóżka i na takich którzy się do tego nie przyznają Kilka razy spadł ze swojego. A ostatnio śpi ze mną i nie wiem, ale coś mnie tknęło i przebudziłam się ale nie zdążyłam go już złapać. Oczywiście było "łeeeeeeeeee!!!" ale szybko przytuliłam i w sekundzie zraz zasnął więc luz Daj znać co powiedział psycholog. Ja też zastanawiam się czasem czy nie powinnam pójść. Czasem mam takie dni, że nic mnie nie cieszy, na nic nie mam siły... może by mi to pomogło...
avatar
Oj moja raz fiknela przeze mnie ale to troche wstecz w czasie. A i kilka razy fiknela sama z lozka... Ech dzieci sie nie upilnuje chocby nie wiem co u nas przygotowania do roczku pelna para. Dekoracje, prezenty, zarcie a aktualnie poszukuje tortu z marzen z Minnie
Od rana do wieczora + noc z mała na okrągło az czasem mam ochote wyjsc z siebie i stanąć obok bo na pomoc jej taty albo dziadkow (tesciow) nie mam co liczyc. Ba, nawet nie chce... Uparlam sie i stwierdzilam, ze sama dam rade ale ile tak pociagne to nie wiem...
Dajesz rade! Jestes silna mama!
Dodaj komentarz

Do roczku zostały cztery dni, co oznacza, że jeszcze przyjdzie czas na wielkie podsumowania, ale póki co muszę nadrobić braki w opisywaniu zdarzeń bieżących. A te opisy kłębią mi się w głowie jak głupie i pora spuścić parę, więc najlepiej teraz, zanim zderzę się z faktem, że zatoczyliśmy pełne kółko, rok, dwanaście miesięcy, bożetojuż i tak dalej… Jedziem!

Przede wszystkim laski - ja Was bardzo przepraszam, że Wam nie komentuję a nawet nie odpisuję na komentarze u mnie. Miśkorzeczywistość to gonienie własnego ogona i wieczny niedoczas, ale nie będę też ukrywała, że nowy portal jest dla mnie totalnie z czapy, nie zachęca mnie do wpadania tutaj. Nie ma żadnych powiadomień o nowych wiadomościach, o wpisach w pamiętnikach też dostaję raz na ruski rok i nie wiem, od czego to zależy. To nie zmienia faktu, że Was czytam, w duchu wysyłam Wam mnóstwo przytulasów i pozytywnych wibracji. Dewa - ja już nie wiem, na co czekam bardziej, na nowy sezon GoT w 2019 roku czy na Twój wpis o Dziedzicu. Nosz napisz coś wreszcie, bo trupem zejdę!

Szybcikiem, co u mnie, a potem Miśkosprawy - chodzę do psychologa raz w tygodniu i uwielbiam Panią, która mnie prowadzi. Najzabawniejsze jest to, że tematy okołoporodowe poświęciliśmy może z jedno spotkanie, nie spotkałam się w sumie z innym wnioskiem niż ten, do którego sama doszłam (czyli że jako młodą mamę przytrafiło mi się dużo za dużo i mało kto nie dostałby w takich okolicznościach w łeb), a pomimo tego, że był to główny powód pójścia tam, to i tak na większości spotkań tłukę moje relacje z rodziną. Daje to dużo nowej, świeżej perspektywy i zaczynam pomału wierzyć w to, co negowałam - może nauczę się lepiej dogadywać z moją matką, nawet, jeżeli po drugiej stronie nie ma totalnie chęci zmiany. Myślałam, że to niemożliwe, ale faktycznie te kilka spotkań zaczęło nieco temperować moje wybuchy frustracji po byle konfrontacji, będzie dobrze.

Zdarza mi się mieć dni, że walę full make-up, co jest miodem na me serce, bo ja uwielbiam malować sobie godność na twarzy. Mąż położył też kres naszemu ścibolstwu na jeden miesiąc i postanowił za nas oboje, że czas przestać odkładać na chwilę na rzeczy przyszłe i pora wywalić szmaty z szafy zastępując je ubraniami, toteż gdy dostał premię, słuchajcie… przelał mi 1500zł na ciuchy. NA CIUCHY. TYLE HAJSU! Od początku lipca jestem więc łowcą wyprzedaży i odkryłam w sobie, że mogłabym być blogerką modową współpracującą z Zalando, tylko że wcześniej o tym po prostu nie wiedziałam, bo byłam biedna jak mysz kościelna i szczytem zakupów było kupienie sobie na promocji pięciopaku bawełnianych gaci w biedronce. Także o, tapeta jest, ciuchy są, jeszcze by się ktoś moimi włosami zająć, bo wyglądam jakbym spierdoliła z koncertu Kelly Family, no i ten… Zaczynam się pomału zbliżać do wagi, która wraca jak bumerang i zawsze zmusza mnie do ćwiczeń kilka razy w tygodniu, czyli 80kg (przy moim kurduplastym metr sześćdziesiąt). Nosz niedobrze. Tylko kiedy tu ćwiczyć, bo w sumie o to głównie się rozchodzi, kiedy Miśka to taki Szogun…

No i tutaj płynnie możemy przejść do Michaliny.

Już nudna jestem z tym hajnidztwem, ale co sobie myślę, że gorzej być nie może, to jest. Łazi za mną, ciągnie za gacie, wydziera się w sumie bez powodu, a raczej dla chęci robienia wszystkiego z przekory. Nic nie zajmuje jej dłużej niż pięć minut. Swego czasu potrafiła dłuższą chwilę oglądać książeczki, w tej chwili już nawet to ma w pompie. W akcie desperacji zapytałam nawet dziewczyny z bydgoskiej grupy na fejsie, co robić, no i wiadomo, co usłyszałam - otworzyć jej szafkę w kuchni, niech sobie wyciągnie garki i na pewno będzie pół godziny walić wałkiem w podłogę jak czyjś Brajanek, Dżesika i Vanessa. Mam ochotę odpisać - doprawdy, Szerloki?! Czy myślicie, że ja tego nie robię?! Misia ma do dyspozycji cały dom, naprawdę, jestem przy niej cały czas i bacznie kontroluję, czy aby sobie nie przytrzaśnie zaraz palców szufladami czy też nie stłucze słoika z fasolą w stanie sypkim, no ale właśnie kiedy inne dzieci podobno mają w tym zabawę życia na długie godziny, to Misia ma fun max pięć minut, a potem robi jedną z czterech rzeczy - ciągnie sznurek od plis przy oknie, licząc, że się kiedyś urwie, wyłącza mi pralkę w połowie programu wciskając na niej guziki, spieprza na schody (POTRAFI JE CAŁE POKONAĆ DO GÓRY SAMA, NIEEEE!) albo wydziera się, kiedy zabroni się jej jednej z tych rzeczy. Już w chwili, gdy to piszę obczaiła, czy nie da się wejść do kibla, a teraz wlazła na trzeci schodek, kurrr… Uf, już zdjęta. Nie pomaga też to, że ma wzrost dwulatka chyba i z każdym dniem, daję słowo, sięga dalej jeśli chodzi o wszelkie blaty, komody i stoły, i to stojąc na nogach! No charakterna ta moja dziewuszka, ale w sumie to kto by się spodziewał czegoś innego? Paradoksalnie i tak uważam, że jestem milion razy lepiej od naszych początków.

Z nowych umiejętności:
- Mamy w końcu pierwsze zwierzątko, które potrafi naśladować. Uwaga… 'Misia, jak robi świnia?'. A Misia na to… CHRRRRRR. XD
- Czy chodzenie, ale przy meblach tylko parę kroków, liczy się jako chodzenie?
- Misiut darzy okap miłością tak ogromną, że umie zapytana pokazać go paluchem i go włączyć!
- Jej zainteresowania od pierwszych dni życia nie zmieniły się - Misia kocha lampy, żyrandole, wszystko, co się da włączyć pstryczkiem elektryczkiem i robi BLING BLING. 
- … a to już mówiłam, że opanowała schody.
- Mając w ręku zabawkę przytula ją i całuje, zachęca nas do robienia tego samego.
- Młoda czerpie kupę radochy z karmienia i pojenia rodziców, zwłaszcza, jeśli ci przy okazji wydają pomruki zadowolenia i wszelkie onomatopeje typu 'mniam mniam mniam', 'om nom nom', 'aaaaah!' (to ostatnie to po łyku wody i sama to skubana powtarza XD)
- Ta kwestia chyba nigdy nie padła tutaj, ale tak - młoda już w pełni raczkuje, nie szoruje mi codziennie podłogi i przyznaję, że widzę to po moich skarpetach
- Córa raczy też nas widokiem, na który czekałam od jej życia płodowego… Gibie się przy kanapie do muzyki!
- Namiętnie testuje grawitację, zwłaszcza na smoczku i żarciu…


No z tym jedzeniem to tak u nas różnie jest. Gdyby nie słoiczki to byśmy naprawdę zginęli, bo co się zbiorę w sobie i zaryzykuję, że zrobię pełnowartościowy obiad - jakieś mięso, warzywo, dobry węglowodan (a w tym sajgonie, który ona urządza, to ja ledwo co jestem w stanie sama cokolwiek zjeść), to mała ma to w de dokumentnie. Weźmie może gryza lub dwa i kuniec. Pięknie za to pije z butli, aż mi szkoda, że alergolog za chwilę zabierze nam ryczał na Neocate, jestem cała w stresie, czy polubi się z Nutramigenem… Cztery razy po 180 i nawet można żyć z tymi butlami, choć bym im już chętnie powiedziała papa!

Za to nasz dotychczasowy konik, czyli wieczorne usypianie, zrobił patataj i spierdzielił w świat. Szlag mnie trafia za każdym razem, jak przychodzi pora spania, bo o ile kiedyś młoda miała swój stały rytuał w postaci walenia czołem w materac, robienia fikołków i down doga z yogi w pościeli tak długo, aż jej bateryjka nie padła, tak ostatnio to się przeciąga w nieskończoność. Młoda już prawie odpływa, po czym nagle jeb! - zwrot akcji, staje na baczność w łóżeczku, nie daj Boże dostrzeże, że się lampa uliczna zapaliła, to stoi i się do niej modli, a każda minuta przeciągnięcia to pogorszenie marudzenia i zmęczenia, więc tak stoi, fika i jęczybuli okropnie, a każda próba przytulenia, położenia plackiem, gilania za uchem i mruczenia mruczanek to jakby ją ogniem żywym poparzyć. I tak sobie wyobraźcie znosić cały dzień Królewny fochy po czym na koniec jeszcze taka kulminacja, czasem trwająca godzinę. W dzień też nam się pitoli wszystko z drzemkami, ale to już chyba pisałam. Nie wiem, czy to zęby, bo temu Gnomowi się nie da w paszczę zajrzeć w ogóle.


Tak Wam piszę te czarne czarności i przyznaję, że mam w głowie zgrzyt, bo równolegle sklejam na roczek Misi film z jej 'the best ofami', których mamy zatrzęsienie (wyjdzie mi chyba pół godzinny film…) i tak wiecie… Oglądam sobie te skrawki… I zaczynam mieć schizofrenię, bo tak patrzę i myślę sobie raaany julek… Czy ja aby na pewno tam byłam? Czy to jest to samo dziecko? Przecież to dziecko na filmie guga, śmieje się, wygląda zdrowo. Tylko jakieś pojedyncze filmy zdradzają, że to, co się działo, mi się nie przyśniło. No i mąż. Mąż jako jedyny jest moim punktem odniesienia w tym matriksie, pytam się go więc: 'Michał, czy ty pamiętasz to bujanie na piłce, ten jej wyj, kisiel w pieluchach, egzemę pod kolanami?'. Czasem, jak chce mi zagrać na nosie, mówi, że nieee, ale generalnie, jako współtowarzysz dramatu, pozwala mi na moment uwierzyć, że nie jestem wariatką. Tak sobie śmieszkuję teraz, ale naprawdę muszę Wam przyznać, że zaczynam mieć problem, bo faktycznie zaczynam negować w mojej głowie to, cośmy przeszły. Wraca do mnie temat karmienia, choć go odbijam niczym piłeczkę ping-pongową, ale tak… Walę się często płaską dłonią w czoło - dziewczyno, odstawiłaś dziecko, bo przybierało 'mało'. Tylko po to, żeby się okazało, że przez rok będzie przybierało dokładnie tak samo, dokładnie tyle samo jadło i dokładnie tak samo wolało wszystko inne od żarcia. Te zumy dzisiaj też są dla mnie bardzo dyskusyjne, zwłaszcza ten pierwszy, i to łapanie moczu na parę razy, byle coś wyszło… Czy ja właśnie na siłę czegoś nie szukałam? Czyżbym była taka, jak mi mówiła moja matka - robiąca coś z niczego? Może to moja wina… ten cały koszmar… Brrrr… Dobra, stop, po co ja w to brnę, już i tak po wszystkim.


Czeka nas impreza roczkowa na dwa razy, bo jedna babcia zdecydowała, że woli jechać do senatorium niż być w okolicy w pierwsze urodziny swojej jedynej wnuczki, i tak po prawdzie to bym tego w ogóle nie rozbijała i chętnie pokazała jej środkowy palec za taką postawę i kazała się cmoknąć między pośladki, ale że to matka mojego męża to w sumie niech on sobie robi co chce i niech stoi przy garach. Coś czuję, że będzie wesoło - już do nas dotarły balony, girlandy, tort zamówiony, szykuję fotoatrakcje, film się robi… Będzie miodzio!

A w kolejnym wpisie będę zdecydowanie bardziej łaskawa dla Miśkostworzenia…
Zdecydowanie.
Bardziej.

2
komentarzy
avatar
A próbowałaś włączyć do usypiania jakąś muzykę - kołysanki, coś w stylu relaksacyjnym, z szumem morza czy innych fal? Mąż jak ma usypiać naszego synka, to od razu okap włącza
O chorobach tak sobie myślę, że mamy są od tego, żeby reagować na wszystko, co je niepokoi, a lekarze od stawiania diagnoz, jeżeli kazali badania robić, interpretowali wyniki, to chyba nie można powiedzieć, że się coś samemu wymyślało? Pozdrowienia dla duuuużej już Miśki, udanej imprezki / imprezek życzymy!
avatar
Człowiek szybko zapomina o złych rzeczach i dobrze... po pierwszym porodzie mówiłam: "to nie bolało, bułka z masłem". W trakcie drugiego myślałam: "ku.wa, dlaczego si e na to zgodziłam drugi raz? Jak mogłam zapomnieć ten ból...?" Teraz znów mi si e wydaje, że wcale nie bolało, ze wyolbrzymiałam... Dobrze chyba, że się zapomina i pamięta te lepsze chwile
Dodaj komentarz

Rok temu o tej porze poród rozkręcał się już na całego, a ja próbowałam ogarnąć duszą i ciałem to, co się właśnie ze mną dzieje.
Rok temu o tej porze byłam jedną nogą w beztrosce, a drugą w trosce. Pewnie dlatego kobieta wypychając na świat dziecko robi to w rozkroku.
Dziwnie jest próbować wrócić do tego stanu. 

Wraz z Misiaczkiem rodziłam się ja. Na nowo. Parłam, dyszałam, błagałam kosmos o litość.
Rok temu!...

Dziś siedzę w wygodnym fotelu i montuję dziecku film na roczek i na myśl o tych skurczach tylko lekko marszczę czoło.

2
komentarzy
avatar
Wszystkiego najlepszego dla Miśki i Ciebie!
avatar
Miśka, sto lat! I najlepsze życzenia dla całej Waszej rodziny - to święto Was wszystkich
Dodaj komentarz

To już ponad rok z Misią.

… i aż nie wiem, od czego zacząć. Podczas tych dwunastu miesięcy wydarzyło się tak wiele, że mam naprawdę duży problem, by napisać coś sensownego. To do mnie niepodobne.

To może zacznijmy od niej. Otóż rok temu planetę Ziemia zasiliła kolejna silna osobowość. Energiczna, ciekawa świata, bystra. Potrafiąca jasno określić swoje potrzeby, mocno protestująca, gdy nie są zaspokojone. Woląca zajechać się ze zmęczenia, byle, żeby udało się wycisnąć z doby maksimum. Nie lękająca się nikogo. Kochająca zwierzątka, zwłaszcza psy, koty i… misie. Uwielbiająca zatopić się w dobrej lekturze. Kobieta-guma, która chyba nie ma stawów w kończynach i potrafi się wyginać na wszystkie strony. Wysoka, drobna, szybka jak strzała. O specyficznym poczuciu humoru. Ustawiająca całą rodzinę po kątach. Niepotrafiąca wysiedzieć z dupką w jednym miejscu od rozpierającej jej energii. Ma piękne, duże, lazurowe i pełne ciekawości świata oczy, w których można się utopić!

Tak! To moja córka! I co jak co, ale wiem, że sobie w życiu poradzi. Na pewno! Bo to, co wyżej napisałam, to nie są może cechy 'idealnego' niemowlęcia, co tu dużo mówić - mam wymagający egzemplarz ujeżdżający nas jak dzikie świnki, ale z drugiej strony… Jeśli dobrze pokierujemy tymi cechami, to Misia wyrośnie na fantastyczną, zdolną i charyzmatyczną osobę. Nie da sobie w kaszę dmuchać i jak coś sobie postanowi, to to osiągnie. Duma mnie rozpiera już dziś na samą myśl o przyszłości!

Wraz z nią narodziła się we mnie… matka. I dowiedziałam się dzięki tej właściwości, że:
- jestem zdolna do horrendalnych poświęceń,
- mało co teraz jest w stanie mnie serio złamać,
- najbardziej cieszą mnie proste rzeczy,
- nie wolno oceniać niczyich decyzji, skoro nie wiem, jaki był wybór,
- wymagające dzieci nie są wymagające, bo ktoś im tak 'zrobił' - one po prostu takie są,
- kiedy już robi się gorąco przy setnym fochu dziecka, ratują mnie trzy rzeczy: pomyślenie o tym, że to etap, który ma swój koniec; powiedzenie na głos: 'Tylko miłość może nas uratować, Misiu!', przytulenie i głęboki wdech; w ostateczności - ściągnięcie męża w środku dnia z pracy płacząc mu do słuchawki, że ma natychmiast wracać,
- moje zdrowie, psychiczne i fizyczne, jest bardzo ważne, nie tylko z perspektywy JA, ale także dla całej mojej rodziny,
- może i nie nauczę się cierpliwości już nigdy, ale teraz wiem już jak sobie doskonale radzić bez niej,
- chata poczeka, obiad poczeka - dziecko nie powinno,
- nie nadaję się do przynależenia do klubu mamuś, które się nawzajem brandzlują karmieniem, niekarmieniem, rozszerzaniem diety kawałkami, rozszerzaniem diety papkami, noszeniem, wożeniem, nieszczepieniem, szczepieniem… tfu. Jedyne matki, jakie lubię, to te, które nie udają, że czasem bywa kijowo i nie zapomniały, że kiedyś lubiły alkohol i sprośne żarty. #mopsjużjedzie
- miłość do dziecka jest miłością, która jednocześnie hoduje i podcina skrzydła. Jest w jednej minucie obezwładniająca, w drugiej wznosząca. To rollercoaster, z którego nie chce się jednak wysiadać.


… nie czuję się usatysfakcjonowana tym podsumowaniem.
Czuję się za to usatysfakcjonowana tym, jak przeżyłam ten rok. Tak! 
Bo chociaż bywało bardzo źle, to jestem więcej niż pewna, że Misi nie byłoby lepiej z innymi rodzicami.
Razem idealnie się dopełniamy a ja, jak na swój debiut, uważam, że odwaliłam kawał dobrej roboty.

Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam...

3
komentarzy
avatar
: )
avatar
Kochana normalnie jakbym czytała o mojej Mili widzę że twoja Misia to taka sama wiercipiętka jak i moja wyciska ze mnie i z siebie na maksa każdego dnia.
avatar
Brawo Kochana! Lepiej w słowa tego nie mogłaś ubrać Sto lat dla Miśki i niech już będzie tylko z górki :* (wiem zw nie będzie ale marzyć zawsze można no nie? )
Buziaki ode mnie i Jaśka :*
Dodaj komentarz

Moja terapia hula najlepsze, ulewają mi się takie emocje i myśli, że tygodniami chodzę struta, 'na oparach' i średnio funkcjonuję. No i głównie dlatego, że raz w tygodniu przez godzinę mam szansę z kimś bez ogródek tłuc to, co siedzi mi pod czaszką, średnio mam jeszcze ochotę produkować się w pamiętniku.

No ale małe sprawozdanko mogę napisać!

Co do Misi wymagającego genu - to im dalej w las, tym więcej drzew. Czwarty trymestr trwa u nas już rok, miesiąc i dziesięć chyba dni.  Tuż po roczku, Michał, tak jak każdy normalny facet w każdym normalnym domu… poszedł sobie do pracy. Zostawiając mnie z małą na cały dzień. Myślicie sobie: 'no i?'. Słuchajcie, o 12:00 już darłam się na niego przez telefon, że ma natychmiast wracać, bo mała przed chwilą zrobiła mi taką jazdę, z nieutulonym wyjem, zmienianiem kolorów, traceniem oddechu od krzyku, odpychaniem mnie i wyginaniem się w rękach, że mam wnętrzności wywrócone na lewą stronę, nie wytrzymam lada moment i za chwilę będę mogła sobie z mamą Madzi z Sosnowca zbić piątkę (brzmi jak bardzo kiepski czarny humor, ale uwierzcie mi, że to żaden żart). Tydzień później pojechał na delegację na parę dni, a że ja już wiedziałam, że sama nie dam rady temu małemu terroryście stawić czoła, to rozum wygrał z emocjami i pojechałam na te kilka dni do matki. I co zabawne - próby zajęcia Miśki czymkolwiek były na tyle wycieńczające, że nawet nie miałyśmy czasu na osobiste wycieczki i w sumie w ogóle się nie żarłyśmy. Po kilku godzinach z małą moja matka stwierdziła jednak, co następuje: 'Jak następnym razem powiesz, że przyjedziecie, to chyba udam, że mnie nie ma w domu'. Zajechała nas obydwie. Od tamtego czasu staram się tak organizować tydzień, żeby maksymalnie być z nią sama przez jeden dzień. Więcej niż 24 godziny i zwyczajnie dostaję z nią w łeb. Jedyną bezpieczną opcją spędzenia czasu jest siedzenie z nią na macie. Bez jedzenia i chodzenia na siku. W przeciwnym razie klei mi się do nogi jak rzep, wydziera się, że chce na ręce - a jak już na nich jest, to tylko macha rękami: 'Tu! O! Teraz tu! O, pstryczek! O, lampa! O, okno! A teraz tu! Ooo, nie zatrzymuj się, matka! Teraz do łazienki! Szybko!'. Jak jesteśmy z nią w parę osób, to Misiaczek od razu atakuje akurat tą osobę, która stoi.

Co do jedzenia - ostatnio je sporo. Przykładowy jadłospis z wczorajszego pobytu u teściowej - trzy butle mleka po 210ml (w proporcjach 5 miarek Nutramigenu do 2 Neocate - schodzimy i jest ok!), maliny z krzaka w niezliczonej ilości, kawałek ziemniaka, półtora pałki z kurczaka (wpieprza ostatnio mięso jak cukierki…), pół banana, kukurydziane chrupki (które stały się niestety podstawowym narzędziem pacyfikacji) i jakaś saszetka z owocowym musem. Łoooo. Czuć, jak się ją chwyta, że idzie w masę. Być może dla Was to nie są jakieś powalające ilości, ale jak sobie przypomnę, jak w nią wlewaliśmy 60ml mleka na piłce to nooo… jest sukces.

Mała jest oficjalnie zapisana do klubu malucha… na wrzesień 2019. Dopięłam wszelkich formalności i mój mały koszmarek potrwa jeszcze do 5 października 2019. W tym czasie planuję z nią chodzić na chustokawy w moim mieście (które tydzień w tydzień szturmujemy, co by Misia miała kontakt z innymi dziećmi), może pojedyncze zajęcia muzyczne dla dzieci w naszej docelowej placówce, raz w miesiącu na koncerty dla maluchów do filharmonii. Mam nadzieję, że dzięki takiemu oswajaniu się, adaptacja przejdzie względnie dobrze. Chociaż czasem jak na nią patrzę to w ogóle wydaje mi się, że w żłobie odnalazłaby się wybornie, a ja pewnie złapałabym wiatru w żagle chodząc do pracy, no ale dupa… Przynajmniej będzie mi dane zobaczyć, jak moje dziecko stawia pierwszy samodzielny krok, a nie jakiejś pani z ciećkola.

Jeszcze nie chodzi samodzielnie. Dumnie za to łazi z pchaczem, taboretem, a nawet ciężkim barowym krzesłem u mojej rodzicielki w chacie. Nauczyła się też włazić na kanapę i z niej schodzić. Zawsze patrzy na moją i Michała reakcję, bo kiedy pierwszy raz odkryła, by wystawić kopytka przy zejściu, nie powstrzymywaliśmy braw. Teraz za każdym razem puchnie z dumy jak paw, kiedy jej mówię: 'No łaaaał, Miśka, sama zeszłaś, SAMA! Suuuper'. Jej buzia wygina się pod napięciem banana jakim nas wówczas obdarza. Chociaż nie powiem - jak się zapomni, to potrafi stać nawet 10 sekund bez trzymanki.

Gada dużo, po swojemu. Jakby Wam to zobrazować - jak postać z gry The Sims. A jak już wkręci sobie jakiś zbitek sylab to już w ogóle sikamy. No siedzi taki kurczak, przegląda Kicię i Kocię i nawija na całą chałupę: 'Ciumba ciumba ciumba, bdziem bdziem bdziem, bydziu bydziu bydziu…', i tak w koło macieju… No leję.

Chyba zeszliśmy na jedną drzemkę. To już trzy dni jak nie walczę z tym, żeby koniecznie szła spać drugi raz, bo… no w sumie nie wiem, po co. Budzi się koło 7, na drzemkę idzie około 10 lub 11, śpi może ze dwie godziny, a potem bryka nawet do 20 (pomimo wyraźnego zmęczenia, ale w dalszym ciągu chęć poznawania świata wygrywa). Śpi praktycznie bezproblemowo, poza tym, że koło 4 stękoli, chyba z tęsknoty, bo bierzemy ją do siebie i śpi dalej. 

W wózku jest nawet do zniesienia, o ile w okolicy dużo się dzieje. Muszą być ludzie, stragany, panie wyprowadzające psy, gołębie, samochody. Wjeżdżamy gdzieś w las i 'uspokajająca' zieleń działa na nią jak płachta na byka. Mamy kilka patentów, żeby w miarę ukrócić fochy, zanim się rozkręcą. Kukurydziany chrupek, kubek z wodą, zabawka, zaśpiewanie jakiegoś szlagieru, pytanie: 'Misiu, a gdzie masz dydusiek?', po którym zaczyna się gorączkowe poszukiwanie smoczka. Nie powiem, jakoś udaje się nam żyć.

Misia ma też swoją playlistę na jutubie, która ratuje nam dupę, naprawdę. Uwielbia 'Boogie Woogie', 'Peekaboo' od Pomelody… No dużo by wymieniać. Gdyby nie to, że zgrałam ostatnio pół jutuba na pendrive, to byśmy ani razu nie przejechali w spokoju w samochodzie.

A ja… No cóż. Czuję się zaniedbana. Fizycznie i duchowo. Czuję się źle z tym, że to już dwa lata poza obiegiem, jeśli chodzi o pracę, czeka mnie kolejny rok, a ja dalej nie wiem, co chcę w życiu robić.


Dobrze, że chociaż mam tą terapię.

0
Dodaj komentarz

Cóż jest gorszego od hajnida?...

HAJNID Z GILEM!

No niestety. Nie wiem, czy na ostatniej chustokawie złapała jakieś gówienko, czy może to z racji wychodzących czwórek (mamy już obie), które przebijały się niczym z czeluści piekielnych, tak czy siak od piątku nie jest wesoło, choć chyba najgorsze za nami. Po wywiadzie z pediatrą okazuje się, że nie grozi nam raczej nic strasznego, ot gile sobie lecą. Oczywiście przez te 'ot gile' już mieliśmy jedną nockę, gdzie mała budziła się co 1,5 h i trzeba było ją pionizować, bidkę, bo się dusiła od zatkanego nosa... Co za paskudztwo!

Dodajcie sobie do tego jej temperament, wkurzanie się przy każdorazowym zakrapianiu soli wszelakich, histerię przy wycieraniu nosa i tego typu sprawy... No i apetyt, który spadł z 'przyzwoitego' na 'żaden'.

No ale dobra, dobra... Nie narzekam już tak na to moje dziecko - wychodzimy z tego!

Szkoda mi tylko tego, że siedzimy w domu i kisimy się jak ogóry. O tych chustokawach to Wam w sumie ani razu nie napisałam... To taka inicjatywa mam, że w założeniach spotykają się na kawę i pierdolety, a dzieci brykają na sali zabaw w kulkach. Dosłownie 15 minut piechotą od naszego mieszkania takie rzeczy raz w tygodniu, no nic, tylko chodzić. I cóż... Przyznaję, że chodzę tam głównie po to, żeby po pierwsze - Misia wiedziała, że istnieją inne dzieci, dwa - żeby zmęczyć szatana, trzy - żeby gdzieś wyrobić przebieg dupo-godzin w domu, bo dużo dni niestety umija mi na tym, że zachodzę w głowę jak to dziecko zająć (by nie chciało mnie non stop ujeżdżać) i już od 14:00 tęsknym wzrokiem zbitego mopsa wypatruję męża przez okno, choć wiem, że będzie za trzy godziny. Sama niestety jakoś nie relaksuję się wśród innych mam. Przede wszystkim dlatego, że chronię dziecko przed samounicestwieniem lub zadeptaniem przez starszaki. Możecie myśleć, że przesadzam, ale potrafię się na pięć sekund odwrócić, by złapać kawę w biegu, odwracam się - a jej już nie ma i w najgorszym przypadku jest na szczycie zjeżdżalni bez barierek, i momentalnie umieram na mikrosekundę wyobrażając sobie, jak spada. Ale tak po prawdzie... Ja nawet nie wiem, o czym z tymi kobietami gadać. Może dość tendencyjnie podchodzę do sprawy, ale zazwyczaj to idzie tak - chustonoszenie, rodzicielstwo bliskości, self-reg, cycusiowanie, nie-dla-słoiczków... No kumacie czaczę. Słucham jednym uchem co one tam gadają, a oczywiście nie gadają o sobie - gadają o dzieciach, i mi czasem po prostu skóra cierpnie. Jarają się, która ma więcej chust i nosideł, gdzie ja się zastanawiam, kiedy w końcu rodziną pojedziemy na jakiekolwiek wakacje, nawet nad to głupie polskie morze. A ja, cóż... Jestem raczej z teamu 'Krystyno, nie denerwuj matki'. Lubię czarny humor, wypić piwo, oglądać Grę o Tron i czasem wyznawać rodzicielstwo dalekości. Może sama zorganizuję spotkanie dla takich kobiet?...

W ogóle wyglądam paskudnie, spasłam się jak prosię. To chyba pokłosie diety eliminacyjnej. Michał mówi, że zagląda do lodówki, i podobno wpieprzam więcej niż on. Szczerze - poddałam się już i stwierdziłam, że pora na wsparcie z góry, nie będę udawała, że sobie świetnie radzę. Od poniedziałku zaczynam catering pudełkowy. Bo teraz wpieprzam oczywiście w biegu, szybko i dużo, bo niewiadomo, czy to aby teraz nie jest ostatni moment jak Misiaczek nie wyrwie galopem w kierunku mojej nogi...

No dobra, ale jest cień czegoś cudownego w tym jej lęku separacyjnym.

Z oddali, gdy zaczyna włączać tryb turbo i wali na czworaki, woła... 'mama!'. &lt;3

3
komentarzy
avatar
No nie zazdroszczę gila. U nas było małe zapalenie gardła i też chyba też z rosnących czwórek, które się jeszcze nie przebiły no ale też trzeba się było kisić w domu. Niestety idzie jesień aż się boję mysleć o tych wszystkich chorobach i infekcjach.
avatar
Łączę się w bólu... przytyłam z tego samego powodu. Przy pierwszym dziecku to samo, ale wtedy po roku wróciłam do pracy i szybko straciłam kilogramy. Powrót do pracy jest ratunkiem, mówię Ci.
avatar
Ohmatkokrystyno! Jeżeli kiedykolwiek zechcesz zrobić spotkanie, na którym będzie można zamknąć dziecko w kulkach, pić browarka i gadać o Grze o Tron, to ja kurła przyjadę! Ba, przyjdę!
Dodaj komentarz

Szybko, szybko! Bo zapomnę!

Misia, jak robi kotek? 'MJEEE!'
Misia, jak robi gąska? 'GE GE GE!'
Misia, jak robi krowa? 'MMMM!'
Misia, jak robi świnka? 'AAAGRHH!' (zapomniała biedna, jak się chrumka)

5 października oficjalnie uznajemy ze starym, bośmy oboje byli świadkami, jako dzień, w którym Misia potuptała samodzielnie. Oczywiście od jakiegoś czasu tupta namiętnie przyklejona do mojej nogi, do mebli lub pchacza, na którym przewozi sobie miseczkę z owocami z kuchni do pokoju jak jakiś lokaj, ale tegoż dnia po prostu, z kucków wstała, zrobiła pięć kroków, i sobie siupnęła. Normalnie jakby to robiła całe życie. Powtórki się nie doczekaliśmy jeszcze, ale wszystko przed nami. Podobno ja też ruszyłam na rok i dwa miesiące.

Misia uwielbia muzykę, ma już kilka ulubionych kawałków na swojej youtubowej playliście, ale wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy z głośników popłynęło 'Stary Donald farmę miał...', a Misia na to 'IJA IJA!'. Aż się chciało dorzucić '... ooo?'.
Zapytana o wiek z dumą pokazuje jeden paluch!

Gil-zabójca sobie poszedł, ale wyobraźcie sobie, że młodej w tym czasie wyszły na raz wszystkie czwórki w ciągu tygodnia... Losie słodki... Biedne dziecko.

Miśka to narcyz przeogromny... Uwielbia gapić się w lustro i strzelać miny. Jakiś czas temu w łazience je postawiliśmy i mamy dzięki temu codzienny spektakl Miśko-samouwielbienia. Potrafi na przykład stanąć na golasa w wannie, polewać się konewką i oglądać to w lustrze, rozpływając się w uśmiechach. Kiedy Michał wyciąga ją z wanny - zawsze rytualnie strzepuje nogi jak dzikus (nie wiemy do dziś, skąd to wzięła), ale tym razem także monitoruje fikołasy w odbiciu. 

Jesteśmy już po pierwszej dawce odra-świnka-różyczka, mija szósta doba i jak dotąd, odpukać - jest wszystko ok. Szłam na to szczepienie z duszą na ramieniu, chociaż wiedziałam, że obawy nie są niczym uzasadnione. Piszę o tym tylko dlatego, bo to jednak dla mnie ważny moment. Pamiętam, jak w ciąży zetknęłam się nurtem antyszczepionkowym poraz pierwszy w życiu, bo wtedy poczułam ogromny strach i ciężar odpowiedzialności za to małe stworzenie. Nawet zwątpiłam w swoje rodzicielskie zapędy. A tymczasem... jesteśmy już po. 

Młoda ma jakiś regres i potrafi obudzić się o trzeciej w nocy na butlę... what?!

A ja w tym wszystkim staram się jakoś żyć. Dużo ostatnio śpiewam z chórem, wychodząc na próby gryzę się nawzajem z sumieniem, czy powinnam wychodzić a nie siedzieć z dzieckiem. Taki chyba przedsmak przed pójściem do pracy... A zegar już tyka. Został rok i jeden dzień mniej do mojego wielkiego powrotu.

2
komentarzy
avatar
Rozczulilo mnie ten "lokaj" Już sie nie moge doczekac az moj synek bedzie taki duzy
avatar
No no no Panienko Michaliko! Teraz będziesz uciekać Matce jeszcze skuteczniej. Bo uciekać zaczniesz. Believe nie Hueh xD Super! Niech lata!
Dodaj komentarz
avatar
{text}