Mam wiele marzeń. Wydaje mi się, że teraz przy dzieciach mam nawet więcej marzeń niż kiedykolwiek. I nie chodzi tu już o ciepłą kawę, czy poleżenie w wannie, nie. To są ambitne marzenia. Zrobić coś i być z tego dumna. Np. jakiś super stolik z mozaiką, ekstra wypasiony dywanik ręcznie wydziargany, wyjątkowe ciuchy dla dzieciaków, odrestaurować stary mebel, wyrzeźbić tyłek i wzmocnić nogi na lato jeżdżąc codziennie na rowerze i takie tam. Niestety przy dwójce/czwórce dzieci jedyny czas jaki mogę na cokolwiek dla siebie poświęcić, to czas między ich nocnym spaniem a moim spaniem. I Bóg chciał, że wówczas jak jeszcze potrafię o własnych siłach chodzić, to już rękoma za dużo nie zrobię, nie wspominając o ruszeniu mózgiem w jakąkolwiek stronę... I tak tłamszę w sobie te wszelkie marzenia. I każdy dzień nadziei nie przynosi żadnej, że coś może ulec zmianie w lepszą strone. Och, wręcz odwrotnie. Każdy nowy dzień okazuje się być chujniejszym od poprzedniego.
Nowy rok miał przynieść wiele zmian. Przynosi. Ale nie te o których myśleliśmy. Zaczęło się chorobami dzieciaków, odwoływaniem lotu do Polski, miesięczną absencją najstarszej córki w szkole (o którym nie wiedzieliśmy), jej depresją, spotkaniami z lekarzami, z byłą żoną, rozmowami z dziećmi. U gaszka sytuacja nowej pracy jest tak beznadziejna, że sama zaczęłam szukać czegoś na rynku. Moje auto zostało stuknięte 2 razy na te całe ile razy co ja w ogóle z domu wychodzę?! Wisi nad nami wizja sprzedaży domu i przeprowadzka do innego, a mieszkanie które miało przynosić jakieś zyski z wynajmu się po prostu nie wynajmuje! Ja już 2 miesiące skracam do niego firanki, a gaszek już ze 4 miesiące dowozi dodatkowe łóżko. A na koniec zalało nam ostatnio kuchnię. Tłamszone marzenia zmieszane z rzeczywistością okazały się być wybuchową mieszanką, która miała swoje ujście dzisiejszego wieczoru.
Coś musiało być na rzeczy, jeżeli przez głowę przeszła mi myśl, że lepiej było jednak bez dzieci. Od kilku dni (jeśli nie tygodni) nie czuję się najlepiej. Mam problemy z komunikacją po angielsku, wkurzam się jak do mnie gada gaszek po grecku, boli mnie gardło, ciało, usta mi wysychają a glowa nie przestaje pulsować. głowa to mnie boli na sam widok dzieci. A jak już się odezwą to bym pozabijała. Stary dalej nie rozumie, że mógłby zabrać je razem chociaż na godzinę. Nic mu się nie chce, a ja mu ciągle marudzę. Dzieci są na mojej głowie 24/7. Tak, bo nawet jak śpią, to co chwilę albo się odkryją albo zajęczą albo cyc, albo nic, ale matka obudzona. Dziś się przelało. Antek fruwał. Ojciec za nim.
Antek dziś to dziecko wulkan. Jak tylko otworzy oczy to już skacze po łóżku. Rzuci pilotem i jebnie się w głowę - płacz. Dziś postanowi, że wszystkiego będzie odmawiać. Powali przy śniadaniu łyżką o stół, żeby mamę zdenerwować jeszcze zanim napije się kawy. Odmówi kanapki. Poprosi o ciastko. Wodą się obleje. Stwierdzi, że siku jej się nie chce po czym zleje się bezczelnie w majtki i na podłogę, a później w samochodzie się zesra taką nabiałową kupą, że 6 chusteczek jej nie wyczyści. Wypierdzieli się na płaskim 2 razy. Z mebli zacznie ściągać wszystko, czego jej nie wolno i nigdy nie rusza. Zmywarkę otworzy, swoje klocki wsadzi. Do nocnika wsadzi rękę. książkę podrze. Gęba jej się nie zamyka. Walnie brata zabawką w głowę. Odmówi obiadu, poprosi o ciastko. W kąpieli wyrżnie orła, a spać absolutnie dizsiaj nie będzie... I czegokolwiek bym nie zasugerowała przez cały dzień, spotka się z dwulatki dezaprobatą. Coś we mnie dziś pękło. Coś się zmieniło.
Przez ponad 2 lata zawinięta byłam wokół własnego dziecka. Dziś się coś tak ścisło, że aż się sina zrobiłam. Nie mogę tak żyć, bo życia nie ma w tym żadnego. Nie czerpię przyjemności z bycia z dziećmi 24/7. To jest mordęga, w którą wpakowałam się na własne życzenie. muszę wyjść do ludzi. Muszę znaleźć pracę.