Takiego wpisu nie spodziewałam się po sobie, ale muszę… muszę gdzieś spuszczać parę i wywalać myśli, bo mam wrażenie, że mężowi rozdarłabym serce mówiąc to, co napiszę na końcu, a wszyscy inni traktują moje słowa z pobłażaniem ('tak, tak… każdy to przechodzi, teraz Ty to przechodzisz - zaciśnij dupę i idź dalej…', bla bla bla…). Po prostu nie mam gdzie i jak...
Dzisiaj mija tydzień od przyjęcia nas w szpitalu. Planowe wyjście w niedzielę, co już usłyszałam od lekarzy, a ja właśnie piszę z domu. To już moje drugie wychodne. Ale po kolei.
Całe szczęście wkłucia w poszukiwaniu odpowiedniej żyłki na wenflon były ostatnim aż tak hardkorowym dla mnie i Misi przeżyciem w ciągu ostatnich siedmiu dni. Zalecenia - trzy dawki antybiotyku dziennie, co osiem godzin. Mała znosiła to świetnie. W zasadzie nie stękała ani razu, gdy był on dożylnie podawany, może kwęknęła ze dwa razy, ale to głównie dlatego, że nie podobało jej się, że ktoś trzymał jej rączkę zbyt długo. Działać - działa, bo po dzisiejszym badaniu moczu wyszło, że wszystko wróciło do normy. Po prostu musimy dokończyć zalecone dawki do niedzieli i wypad z baru. Najbardziej się boję, że cholerstwo wróci, co jest bardzo możliwe. Generalnie w moczu wykryli jej e. coli. Nie wiem, co poszło nie tak i na którym etapie. Czy ktoś nie umył rąk przed przewijaniem, czy ja ją załatwiłam przy porodzie czy może sama się pokazowo obsrała a ktoś nie wytarł jej rowka - nie mam pojęcia. Nie zmienia to faktu, że chociaż już musztarda po obiedzie to i tak moje matczyne morale spadły, bo ze wszystkich scenariuszy, jakie przychodzą mi do głowy, najbardziej prawdopodobny dla m nie jest taki, że to pewnie moja wina, bo zamiast dopilnować jej higieny, to leżałam i stękałam nad sobą. Kij, że to się wcale nie zmienia...
Muszę też napisać o tym, co spotkało nas przy okazji leczenia Miśki, a mianowicie nasze sąsiadki z pokoju. Z początku myślałam, że to kara od losu. Wchodzi kobitka z dziewczynką, tydzień tylko starszą od mojej, i co robi? Zatyka jej cyc. Dziecko pulchne, różowiutkie, widać, że nieźle upasione dobroczynną zawartością biustu, ssie na cały pokój, aż cmoka i połyka tak głośno, że nigdy nie słyszałam, żeby Miśka tak łykała nawet z butelki, a jej mama wtóruje gromkim: 'hoho, ale pięknie ssiesz!'. Zgadnijcie, co zrobiłam? Odwróciłam się i spłakałam z żałości, że ja z małą tak nie mogę i że znowu Bóg mnie karze, już chyba setny raz w ciągu ostatnich tygodni, wrzucając nas do jednego pokoju. Całe szczęście mama małej Julci okazała się świetną kobietą. Nie patrzyła na mnie jakoś krzywo, że nie karmię, a wręcz pokrzepiała, że to nie koniec świata, chociaż sama karmi piersią trzecie dziecko. Dużo rozmawiałyśmy. Obie w sumie przeżywałyśmy wspólne dramaty i byłyśmy dla siebie wsparciem. W zasadzie jak pomyślę, co przeżyła ze swoją małą, to nasz zum przy tym to pryszcz. Mała przyjechała z bezdechem. Diagnoza - powiększona grasica, którą trzeba obkurczyć dożylnymi sterydami. Do tego męczył ją refluks, niedokrwistość, a jakby tego było mało - spieprzyli jej podczas pobytu dwa wenflony i walili jej sterydy obok (!) wkłucia, dopiero po kilku dniach wbili jej się w główkę. A i jeszcze złapała katar. No masakra. Mała urządzała koncerty od 21.00 do 4:00 - darła się tak, że jej krzyk przerywany ssaniem aspiratora mam w głowie do teraz, dzień w dzień, i chociaż obecność mamy Julci była dla mnie prawie że terapeutyczna (nauczyłam patrzeć się na kobietę karmiącą piersią i już się na ten widok nie rozklejać), to już pod koniec myślałam, że ucieknę ze szpitala, bo dostawałam hopla od jednostajnego, gardłowego płaczu jej córki. Jej mama nie spała, ja nie spałam, Miśka też jakoś wybornie nie. Działy się cyrki niesamowite. Raz nawet przytulałam zrezygnowaną i spłakaną mamę Julii do siebie i zapewniałam, że to minie i wszystko niedługo się ułoży (paradoksalnie - wcale nie myśląc tak o sobie). Ale zarobiłam niezłą znajomość. Wymieniłyśmy się telefonami, gdy dziś wychodziła z małą. Ciekawe, jak potoczą się ich dalsze losy, choć z tego co wiem, to Julcię czekają kontrole u gastrologa i neurologa, a rodziców zakup urządzenia do pomiaru wysycenia krwi tlenem w razie kolejnych bezdechów…
I może przejdę wreszcie do smutnego meritum…
Przedwczoraj, po kilku już dniach niewychodzenia ze szpitala, spaniu po max 3h godziny na dobę (i to nie ciurkiem) na trzeszczącym leżaku ogrodowym i skakaniu nad małą od rana do nocy (cały czas piła malutko i prawie nie spała w dzień, więc latałam nad nią z butelką notując każdy mililitr) obudziłam się o czwartej nad ranem, zbudzona kwileniem Miśki i dokonałam przerażającego odkrycia. Moja mała też ma katar. W sensie ma zmieniony głos i charczy. Wszystkiego się spodziewałam po macierzyństwie ale naprawdę nie tego, że moje dziecko w wieku sześciu tygodni będzie brało ogromne strzykawy antybiotyków a ja będę musiała odciągać jej gile. Poczułam wtedy, że właśnie dotknęłam granicy fizycznej i psychicznej wytrzymałości, bo już się nasłuchałam krzyków Julii, która dławi się przy spotkaniu z aspiratorem. Zadzwoniłam do męża z płaczem. Wziął urlop na żądanie, żeby mnie odciążyć, ale nawet, gdy przyjechał, to i tak wyłam. Pediatra (ta sama ,która wcześniej zatykała małej bezskutecznie mój cyc) patrzyła na mnie jak na wariatkę, że dziecko tylko dostało katarku a ja już wyję. Potem mężowi mówiła na boku, że powinnam coś brać na głowę - w sumie to ma rację. Nagle jakoś rodzina się zmobilizowała. Moja matka chyba pierwszy raz powiedziała mi coś przekonywującego - że jeżeli mam mieć siłę na zajmowanie się dzieckiem, to ktoś musi mnie w końcu zmienić na noc i mam wrócić się wreszcie wyspać. Oczywiście powrót do domu był dla mnie psychicznie ciężki. Raz - nie chciałam jej zostawić, bo chwilami czuję, że tylko ja trzymam rękę na pulsie jeśli chodzi o niepokojące objawy, które wysyła. Dwa - czułam, że to moja osobista porażka, skoro nie byłam wystarczajaco silna, by zająć się dzieckiem w szpitalu. I trzy… ja serio chciałam jechać i od wszystkiego się odsunąć i było mi wstyd za to. W końcu mąż został a mnie zgarnięto do domu. Wzięłam pierwszy raz kąpiel od czasów ciąży i położyłam się spać. Spałam jak suseł siedem godzin longiem - padłam tak, jak się położyłam i obudziłam w dokładnie tej samej pozycji.
Następnego dnia było już lepiej, ale ten dzień przyniósł ze sobą kolejne przykre odkrycie, a mianowicie, że wysypka z czasów wyłącznego cycka nabrała na sile a po mleku modyfikowanym wręcz się intensyfikuje. Znaczy się z pewnością alergia na białko mleka krowiego. Bo może warto zaznaczyć, że moja laktacja ledwo zipie, ja już sama nie wiem, czego chcę - czy ją utrzymać, czy wyciszyć. Ściągam i tak za mało, by zrobić to pierwsze, a małej nie przystawiam w ogóle. Na dobę uda się może ściągnąć 100ml i to przy takim stymulowaniu i masowaniu piersi, że już przypominają puste, wiszące sakiewki. Nie wiem, czy walczyć o relaktację. Nie mam odwagi na przystawianie z kolei dźwięk laktatora wywołuje u mnie dreszcz. Z drugiej strony kiedy mieszam jej MM patrząc, jak dostaje te antybiotyki, to czuję się jak najgorsza matka świata, która właśnie wtedy, gdy dziecko potrzebuje wartościowego pokarmu, to ja jej serwuję zupkę chińską. I tutaj… No tutaj zaczęły nachodzić mnie myśli, których się wstydzę. Ale nie będę udawała, że ich nie mam.
Powiem wprost - żałuję, że kiedykolwiek zdecydowałam się na dziecko. Mała nie jest niczemu winna. W zasadzie to jest genialną dziewczynką. I ja wiem, że każda matka mówi tak o swoim, ale uwierzcie mi, że ona jest wybitna. Nawet mama Julci zachwycała się moją córką bardziej niż swoją. Każda pielęgniarka i lekarze piali nad nią z zachwytu. Że taka 'mała dorosła'. Obserwuje, ma takie mądre oczy, gada, uśmiecha się - jakby była co najmniej dwa miesiące do przodu. A mimo to… Prawie dziś na nią nie patrzyłam i nie mówiłam do niej. Ciągle czuję laktacyjną porażkę, czasem zastanawiam się - może to nie moja wina, może to jej? Innym razem dopada mnie kurewska myśl, że już szłyśmy do przodu, a jej się, cholera, zachorowało. I jeszcze teraz ta alergia. Że inne dzieci na oddziale takie różowiutkie, a ona, chociaż skaczę nad nią dzień i noc, wygląda, jakbym jej nigdy nie myła, jest cała w krostach. I że teraz będę musiała jeździć po alergologach. Może wypróbowywać inne mieszanki, chociaż serce mi staje w gardle za każdym razem, kiedy jej to gówno urabiam w butelce, więc jakby tego było mało - teraz muszę szukać tej 'naj'. Może zaczną się kolejne zielone kupy, ulewania i kolki, których jeszcze nie było - a ja będę zgadywać, czy to alergeny, pora roku, zęby czy inna pierdolona przypadłość. I to wszystko w momencie, kiedy sama tak bardzo potrzebuję pomocy. Krocze dalej średnio się goi, w zasadzie to boli, gdy zajmuję się nią, chyba rozeszły mi się mięśnie brzucha a moja psychika jest przetyrana po ostatnich przeżyciach i cały czas nie mam kiedy przeżyć 'żałoby' od A do Z. Przestałam być osobą, którą byłam przed porodem. Nie rozróżniam smaku potraw. Nie wiem, jakiej muzyki lubię słuchać. Czy w ogóle lubię jej słuchać. Przegapiłam moment, gdy zmieniły się pory roku. Nie chce mi się o siebie dbać, bo logistycznie to tak cholernie trudne - w zasadzie potrzebuję na gwałt wszystkiego, bo mam w szafie tylko ciążowe sukienki. Kiedy mam to skompletować i za co, skoro prawdopodobnie zaraz wywalę pół wypłaty na podgrzewacz, dodatkowe butle i sterylizator? Dzisiaj drugi raz pojechałam do domu odpocząć ale tym razem nie płakałam do wewnątrz, gdy wychodziłam ze szpitala. Czekałam na ten moment od wczoraj. W połowie drogi do drzwi kapnęłam się, że nie pożegnałam własnego dziecka. A kiedy całowałam ją w rączkę to nie umiałam w sobie wzbudzić matczynej miłości. W ogóle.
I ze wszystkich rzeczy, które przeżyłam do tej pory, to jest właśnie najgorsze. Przestałam chyba kochać własne dziecko, chyba traktuję je jako kogoś, kto zniszczył wszystko, co było dla mnie w życiu najdroższe a ja sama nie wierzę już ani trochę, że kiedykolwiek będziemy szczęśliwi. Naprawdę w to nie wierzę. A gdy już śnię, to śnię o dwóch rzeczach. Albo o tym, że nagle ktoś uruchamia czarodziejską różdżkę i jesteśmy na mieszkaniu, mała ssie moją pierś, jest zdrowa a ja za chwilę pokazuję jej kontrastowe książeczki, albo… że umieram. Nie wiem, czego pragnę dziś bardziej.