… nie napisałam jeszcze!
Banan - Ba
Długopis /Pisanie - Piii
Byliśmy z młodą u terapeutki SI. I cóż mogę rzec… Młoda zrobiła rozpierduchę w parę minut, darła się prawie całe spotkanie, bo tak bardzo domagała się atencji. Generalnie Pani nie stwierdziła nic bardzo alarmującego. Skasowała nas, wysłała nam na maila zalecenia, które nie są jakieś specjalnie odkrywcze. Masaże, pobudzanie przedsionka hardkorowym bujaniem, odwrażliwianie słuchu poprzez niecyrtolenie się i niechodzenie na palcach. Dobitnie też dała nam znać, żeśmy ją rozpuścili. Że mamy się nie dawać, być bardziej stanowczy. Że nas sobie wychowała. W sumie to jedyna fajna rzecz, jaka się wydarzyła na tym spotkaniu, to że dała nam znać, iż jej pierwsze dziecko też było hardkorowe i nie dawało jej jeść, spać i w ogóle żyć przez półtora roku, poczułam więc nutkę porozumienia, ale tak poza tym…
Wiecie co… Nie wiem, doszłam do wniosku, że być rodzicem pierwszy raz w tym świecie, jaki nas otacza, jest turbo przesrane. Wkurza mnie to już siedzenie jak na bombie i wypatrywanie nienormalności. Czy autyzm, czy inne zaburzenia, czy problemy do rehabilitacji, czy do logopedy, czy tam, czy sram. I ten oddech na karku, że jak nie zareagujesz TERAZ, to lipa total. Gdzieś wyczytałam ciekawy komentarz na anglojęzycznym jutubie i w sumie nawet nie będę próbowała się bawić w tłumaczenie, po prostu go wkleję:
'I don't think that every child that is diagnosed *on the spectrum* is really autistic. Now before anyone gets upset at me, yes I realize there are people with autism. My friend and his wife have a son who is autistic. But I really think we have come to a point in society where we are so obsessed with criticizing, scrutinizing, evaluating, and analyzing each other we have created an end of the spectrum that really shouldn't be there. I hope your following. People are different, the idea of normalcy is just that, an idea. It's not actually real. Normal does not actually exist. It's fictitious. Made up. We're so caught up in trying to be normal and trying to fit into this standard we have created for ourselves and if anyone doesn't fit inside the boundaries of this fictitious, imaginary normalcy, then they are on a spectrum. Looking back on my childhood and cross referencing it to the autism spectrum, I probably would have been diagnosed autistic by today's standards. Yet here I am, married, business owner, physical strength fanatic, outdoorsman, skilled craftsman. Folks, we're looking for problems where they don't exist as an excuse as to why someone doesn't fit into our idea of normal. It's ridiculous, it's disgusting, and it's one of the reasons why I avoid talking to people as much as I can. Because the "normal" people, make me sick. Cookie cutter is boring. There is no definition of normal. Stop looking so hard for something that isn't there. It's obvious when someone is autistic. Just because a child avoids eye contact and doesn't like talking and secludes themselves from others doesn't mean there's something wrong with them, in fact I would think they are secluding themselves because there's something wrong with everyone else. Maybe they see the ridiculousness in trying to fit in with the others and it disgusts them as much as it does me. '
Doszłam chyba do tego samego momentu. Że normalność nie istnieje.
Macierzyństwo smakuje teraz trochę inaczej. Refleksje, które chyba powinny były przyjść w trakcie terapii, wyszły po. Nawet miałam myśl, czy nie wrócić do tej kobiety, ale nie… Chyba nie było i nie będzie chemii między nami, to by się nie udało. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo podkręcała we mnie poczucie beznadziei. Do tego stopnia, że nie byłam w stanie zająć się własnym życiem. Wstać rano? Przez ostatnie miesiące to był jakiś horror. Dopiero teraz mam dla siebie więcej wyrozumiałości. Ja naprawdę nie miałam zasobów, by unieść ciężar rzeczywistości. Czy teraz mam? Nie wiem. Gdzieś ostatnio dobre porównanie przeczytałam, które mogę do siebie spokojnie odnieść - ja i macierzyństwo? Jakby ktoś posadził szympansa za kołem samochodu. Bycie mamą Misi jest trudne. Bardzo. Ale jakoś ciągniemy ten wózek. Ciągniemy go dużo lepiej niż parę tygodni temu.
Z rzeczy, które zawdzięczam terapii, to na przykład umiejętne stawianie sobie pytania DLACZEGO? Kiedyś, gdy ktoś zapytał mnie, dlaczego mam napady obżarstwa, mówiłam, że wyniosłam to z domu, że tak podpatrzyłam gdzieś, że mam słabą wolę. Okazuje się, że to nie jest odpowiedź. Odpowiedzią nie jest, dlaczego wybrałam sobie taki sposób rozładowania emocji, ale dlaczego ja je w ogóle muszę rozładowywać. Co się takiego stało, że lecę do lodówki i z niej wyżeram? Kto mnie zdenerwował? Dlaczego? Jaki deficyt we mnie zarezonował? To jest dla mnie totalnie nowa perspektywa. Kolejną rzeczą, jest połączenie faktów, czym jest moja impulsywność. Zrozumiałam, że ona zawsze bierze się z dwóch czynników - nagromadzonego stresu i zapalnika. Oddzielnie nigdy nie skutkują wybuchem. Jeżeli moje potrzeby są zaspokojone i młoda np. elegancko rozleje coś na podłogę, to jest bardzo nikła szansa, że zacznę rzucać okrzykami. Najprawdopodobniej po prostu wezmę ścierę i wytrę bałagan. Więc teraz, jeżeli przyjdzie jakaś iskra, a ja nagle zaczynam świrować, to nie łajam się, że to robię, tylko pytam siebie - kurczę, stara, co takiego się teraz dzieje w Twoim życiu, że to tak na Ciebie wpłynęło? Cóż to za nagromadzony stres? Słabo spałaś? Słabo jadłaś? Ktoś Cię zirytował i pracuje to w Tobie od rana po cichutku? No właśnie… A kolejna rzecz, to w sumie bardziej gdzieś przeczytałam, ale stało się to dla mnie niezwykle cenne… Na terapii niejednokrotnie padał wątek mojej relacji z matką i bardzo długo miałam wrażenie, że ja to muszę jakoś przepracować. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie potrafię powiedzieć, co musiałoby się stać, żeby uznać to za temat przepracowany. Że nie istnieje chyba takie 'przepraszam', które zrekompensowałoby mi chociażby żal po porodzie, że nie mam w niej oparcia. A skoro nie istnieje… to po co to ciągnąć? Po co to ugniatać? Po co walić głową w mur i krzyczeć: 'Dlaczego ty taka jesteś?'. Doszło do mnie, że tu się już nic nie zmieni. Że nie mam na to wpływu. Finito.
W każdym razie, chociaż mam swoje migoty, ćmienia czachy i jest raczej bardziej pesymistycznie niż nie, zajmowanie się małą weszło na jakiś zupełnie inny level. Tak - jestem tym jej hajnidztwem totalnie wymęczona, to mnie drenuje jak nic innego, ale z drugiej strony myślę sobie, że trafiło mi się tak niezwykłe dziecko, o tak totalnie dla mnie zaskakującej potrzebie autonomii, z tak dojrzałym jak na nią poczuciem humoru i umiejętnością łączenia wątków, że… no cholera, nieskromnie powiem teraz, ale ja wiem, że gdzieś indziej nie miałaby tak dobrze jak ze mną. Ktoś inny już dawno, w myśl starej szkoły wychowania, zdzielałby ją po zadku, zostawiał 'do wypłakania', darłby się na nią dzień w dzień. Miewam swoje punkty krytyczne, ale mam w sobie ogromną dumę jednak, jak to przeżywam. Jak pozwalam jej być sobą. Że mam w tym wszystkim do niej szacunek. Że jak płacze i się zanosi, to nie mówię 'nie płacz', tylko staję obok i mówię: 'Jasny pierun, tak strasznie chciałaś się bawić tym telefonem mamy, a ona se wzięła i go zabrała, no co za mama! Co za mama!!! Nie wiem, jak ty, ale ja bym waliła w kanapę ze złości, przecież to straszne!'. Nie mija parę chwil, Misia patrzy na mnie z zaciekawieniem i wali rączkami w mebel - nie we mnie, a w mebel, i nie mija kilka minut i dalej możemy się bawić bez dramy. Ja nie wiem, jak ja to robię, jakim cudem jeszcze mieszczę w sobie te jej histerie.
Dalej całymi dniami siedzę z nią na macie i czytam jej książki. Trochę zmądrzałam i już się nie samobiczuję perfekcjonizmem - raz na jakiś czas puszczam jej bajki, które lecą dużo za długo, ale przynajmniej gotuję obiady. Dom jest dalej pusty, brakuje w nim mebli, wszystkie przydasie wiecznie na wierzchu - no wcurwia mnie to okropnie, ale co zrobić. Trochę z zazdrością patrzę sąsiadom w okna i oglądam w nich nastrojowe światełka na choinkach. Ja w tym roku spasowałam. Totalnie. Nie ma u nas ani grama ozdoby, ale kto miałby czas to wszystko wieszać a potem skąd wziąć energię, by cały dzień krzyczeć: ZOSTAW, PUŚĆ, NIE PRZEWRACAJ, NIE DO BUZI! Może za rok.
Zastanawiam się, co to będzie na wigilię. Raz wzięłam Szoguna do firmy. 'Wpadnij z małą, będzie fajnie'. O mój losie, co to był za dzień. Rano - zasikała łóżko. Gdy się ubierałam i malowałam, co chwila pokrzykiwałam, żeby nie właziła z krzesła na stół, żeby nie ruszała tego czy owego. Śniadanie? Szynka rozsmarowana na podłodze. No dobrze, to nie będzie kanapeczek. Może kaszka? Kaszka wylądowała na kanapie. Dobra, może to te trójki górne co jej lezą już chyba z miesiąc. W międzyczasie pogoń myśli, bo ostatnio strasznie ją wywaliło na nogach i nie wiadomo, po czym. Trop wskazuje na aromat pomarańczowy z nurofenu, ale pewności nie ma. W międzyczasie kupa, przewijanie znowu, ubieranie w te wszystkie kombinezony, buty - oczywiście na gonionego. Trzy godziny przygotowań do wyjścia. W drodze do samochodu oczywiście parę razy teatralna gleba na chodniku, w aucie syrena - pomaga tylko zapętlone 'Boogie Woogie', matka dostaje pierdolca. Jesteśmy w firmie. I zonk. Młoda nie lubi ostatnio skupisk ludzi i nowych miejsc, więc w zasadzie weszłam do salki konferencyjnej i non stop podrzucałam dziecko do góry, próbując jej podbić trochę endorfiny i zatrzymać stęk i wyj. Ludzie patrzyli na mnie jak na świruskę. NIKT nie zapronował pomocy. Nikt nie zaproponował kawy ani ciastka, chociaż uginało się od tego że hoho. Czułam nosem, że nas tu nie chcą. Że jestem TĄ madką z odpieluszkowym zapaleniem mózgu, której dziecko weszło na głowę. Wyszłyśmy, mało kto się z nami w ogóle pożegnał. O cholera, pieluchy się skończyły, do Rossmana! W Rossmanie Miśka zwalała rzeczy z regałów. Przy kasie dałam sobie siana ze zniżką z aplikacji, wołam do babki - dobra, płacę, nie ma czasu. Ja płacę a jakaś dobra Pani pilnuje, by Miśka nie wyszła, bo już jest przy drzwiach, i całuje dzidzię z plakatu. Sziet. Do domu. Potem drzemka. Dziecko śpi, a ja próbuję złapać równy rytm serca.
Potem mieliśmy jeszcze Wigilię chóralną, na którą było też tyle samo przygotowań, łącznie z próbą wyjaśnienia zamiatającego wielką miotłą dziecku, że to tylko cień od kija, nie musi się bać, ale cóż. Na całej Wigilii przyklejona do nogi. Równolatki śpiewających kumpel latają, śmieją się, podżerają ze stołu, a toto ma mamozę i chce uciec. Przyjechał Michał, zabrał gnoma, kolega mówi, że przyniósł domowe wino i pyta komu. Mówię… nie… ja wołam. MI. NIE ŻAŁUJ.
Ych. Siedzę teraz sama w pokoju, nie mam siły iść się myć, sprzątać też nie za bardzo, a podłoga mopa nie widziała już huhuuu. Jestem wymordowana.
Ale wymordowana już w trochę inny sposób… Bo macierzyństwo bardzo powoli, ale jednak, rozpędza się z prezentacją odroczonej gratyfikacji. Bo nadchodzi ten moment, na który czekałam. Nasza relacja zaczyna być czymś więcej, niż tylko podcieraniem tyłka z kupy. I to jest w sumie bardzo niepopularne, bo ja wiem, że dużo kobiet kocha ten stan, kiedy jest dzidziuś, zapach jego główki, noszenie, a gugugu. Nie wiem, może to te nasze przeżycia czy co, ale muszę to przyznać, że to mnie totalnie nie kręci. Za grosz. Ja już chcę z tą istotą rozmawiać, dlaczego trawa jest zielona, czemu niebo jest niebieskie, dlaczego ludzie w 2018 roku są tak durni, że myślą, że feminizm to coś złego. Chcę zobaczyć tą jej inność w nowej ramie. Pokazać jej, że jednak pod wieloma względami jesteśmy podobne.
Że ja też jestem hajnidem i też chcę, żeby mnie ktoś usypiał w chuście.