Podróż za jeden uśmiech
Jako, że Babcia Alutka miała wczoraj dzień wolny (za robociznę w weekend) postanowiła Mama Alutka zapakować swą pociechę do wózka, zabrać koszyczek z ciastem, zarzucić czerwony kapturek i stop to nie ta bajka. No więc postanowiła Mama zabrać dziecię do Babci. Schody we wszystkich podróżach zaczynają się po opuszczeniu mieszkania na jednym z wyższych pięter perły architektury poprzedniego ustroju. W bloku, w którym mieszkamy znajdują się 3 windy z czego tylko do jednej z nich (odnowionej z automatycznymi drzwiami mieści się powóz Alutka (i zaznaczam, że zwykły to wózek, nie żadne pojazd marsjański wymyślony dla NASA). Pierwszym etapem jest więc czekanie na windę (odsyłanie na różne piętra tych, które nam nie pasują, proszenie ludzi, którzy dobrą windą jadą o odesłanie jej na nasze piętro, czasem jakaś młoda i życzliwa osoba rezygnuje z jazdy daną windą i oddaje ją zdesperowanej Alutkowej Mamie). Po zjechaniu na parter (tzw. wysoki) czeka Mamę taszczenie wózka po 10 schodkach, które miał fanaberię zaprojektować pan architekt. Czasem pomoże pan dozorca (kłaniam mu się w pas) czasem sąsiad, którego znam lub nie. Ale to jest czasem a wychodzimy codziennie. Potem jedzie Mama Alutka dziurawym chodnikiem do metra (akurat Alutek uwielbia wyboje). Na stację metra jest winda, sprawna ale.... jedną windą zjeżdża się na poziom sklepów, potem trzeba wózek przepchać do drugiej windy, którą zjeżdża się na poziom stacji. I w tych windach różne historie się zdarzają łącznie z tym, że na moją wykrzyczaną prośbę, żeby przytrzymać drzwi, starszy pan z satysfakcją nacisnął przycisk zamykania. Huk poczekała Mama na drugą. Potem podjeżdża metro jeśli przyjedzie nowe to oki, wjazd jest prosty. Jeśli podjedzie to produkcji rosyjskiej lub francuskiej szczelina między peronem a podłogą pociągu jest spora (już nam kilka razy kółka utknęły a chętnych do pomocy niewielu). Kolejnym punktem programu są stacze, dla osób z innych miast wyjaśniam to tacy obywatele, którzy nawet jak metro jest puste odciskają swe tyłki na szybach drzwi, które będą się otwierać (być może pracują jako bramkarze w klubach a nawyki trudno wyplenić). Kulturalne głośne nawoływanie o wydźwięku społecznym czyli 'przepraszam, chciałabym przejść' ma nieco mniejszą moc sprawczą niż pyrgnięcie w rzeczony zadek wózkiem. Ufff jesteśmy już w metrze. Jedziemy do Centrum. Tam o dziwo, przemiła para z wielkim walizami przepuszcza mnie do windy, ach no tak to obcokrajowcy (skandynawowie sądząc z rozmowy). Po opuszczeniu w miarę przyjaznego terytorium metra kroczy Mama dzielnie w kierunku Dworca Śródmieście. Długie poszukiwania w internetach pokazały, iż znajduje się na nim winda tfu podnośnik dla osób o ograniczonej zdolności ruchu (Mama z wózkiem też do nich należy). Winda znajduje się w środkowym 'pipku'. Jest z pozoru sprawna, drzwi się otwierają (oczywiście nie same hahaha) w środku nie śmierdzi jak w melinie więc ładuje się Mama, drzwi zamykają się, zgodnie z instrukcją naciska Mama guziczek i trzyma (uwaga tym się różni winda od podnośnika, że w tych cholernych podnośnikach trzeba całą podróż trzymać guzik). Winda rusza, jedzie 5 cm w dół i z głośnym trzaskiem staje. What the fuck? Ciśnie się na usta. Próba otwarcia drzwi ni chusteczki, duszenie guzika ni chusteczki, przycisk alarmowy ni chusteczki. Acha na ścianie kartka z telefonem.
-Dryń, dryń halo słucham.
-Tu Mama Alutka, zacięłam się z dzieckiem w windzie na Dworcu.
--A nie to my jesteśmy serwisem, jakby się popsuło.
- No ale właśnie się popsuło. Ze mną w środku.
- To tam jest numer do obsługi na dworcu.
- Tak ale na zewnątrz a ja jestem w środku.
- No ostatecznie pomożemy
Trzask.
Siedzi Mama w tym podnośniku, minuty mijają, puka w szybkę nóżką (no dobra kopie jak durna). Lituje się przechodzień, który zagląda i pyta czy wszystko gra. Po krótkich wyjaśnieniach próbuje drzwi otworzyć, następnie widząc czerwone światełko przy drzwiach mówi, że chyba niedomknięte. Z całej siły domyka je za pomocą kończyny dolnej. Po tych manewrach podnośnik rusza w upragnionym kierunku. Ufff już dworzec. Do Pruszkowa można dostać się SKMką lub KMką. Wybór pada na to pierwsze ze względu na jakość taboru (przyjeżdżają nowe składy, są biletomaty itp) aczkolwiek we wsiadaniu do pociągu pomaga Mamie miły pan bo jest spora różnica między wysokością peronu a podłogą w SKMce. Jedziemy. W Pruszkowie peron nieco bardziej dostosowany wysokością i Mama radzi sobie sama. Babcia czeka na peronie (nowym, odnawianym hu hu hu długo). Jedziemy do windy, niestety ta z poziomu peronu do przejścia zaklejona taśmą bo nieczynna. Tachamy wózek w dół dzielnie we dwie. Podjeżdżamy do drugiej z poziomu przejścia do poziomu miasta. Ładna, nowa, czysta co z tego jak nie jedzie. I znów tachamy wózek we dwie w górę. Potem Mama Alutka pomaga starszej pani zatachać torbę podróżną. Uff jeszcze tylko kilka schodków u Babci w bloku i punkt docelowy. Wieczorem po Alutka i Mamę przyjedzie Tata. SAMOCHODEM!!!!!!
Mama z wózkiem ma zdrowe ręce, nogi i kręgosłup (jeszcze) w ostateczności może wózek rozłożyć i wnieść na raty albo zwerbować kogoś do pomocy (trudne ale da się) a człowiek na wózku? Najczęściej nóg zdrowych nie ma, nie wstanie z wózka i nie wniesie go po schodach. Mało jest również chętnych, żeby jego wnosić. Czemu tak jest, że tworzy się bariery. Ja nie wymagam wind/podnośników, które grają fanfary i parzą kawę, czasem wystarczy zwykły podjazd, czasem mniejszy krawężnik a czasem tylko odrobina dobrej woli i pomyślunek u ludzi, którzy zatwierdzają projekty zmian. Warszawa się zmienia na lepsze ale nadal dzieli ludzi na mobilnych i na tych, którzy nie mają jak wyjść z domu.