Na czym to my skończyliśmy… aaaahaa PORODÓWKA!
Dziarskim aczkolwiek, jak przystało na pierwszy dzień 38 tygodnia ciąży, turlającym krokiem weszłam na szpitalną izbę przyjęć. Uroczej pani w rejestracji zakomunikowałam, że rodzę. Ta uśmiechnęła się do mnie szeroko, omiotła mnie szybkim spojrzeniem i stanowczo stwierdziła
- O nieeee kochaniutka, tak łatwo to nie ma, ty jeszcze nie rodzisz!
Zabrzmiało to jak groźba. Nie miałam zbyt wiele czasu na przemyślenia bo sama papierkowa procedura poszła zwinnie. Nie zdążyłam się zorientować, kiedy niczym królową wieźli mnie na wózeczku w te mistyczne miejsce zwane porodówką. Korytarzem mijaliśmy plakaty, na jednym z nich kolorowo zobrazowane były etapy porodu, w szczególności „kryzys 7 centymetra”. Ja i kryzys?! ppphhhii.
Dotarliśmy. Porodówka była zupełnie zwyczajna, ogromna sala podzielona na boksy, każdy z nich przysłonięty kotarką w kwiatki, wewnątrz łóżko, sprzęty do pomiaru prędkości bicia pikawki, kilometry kabelków, stolik i krzesełko dla tatinka. Skromnie było w tym boksie, tak zupełnie nie magicznie, nie mistycznie tak szpitalnie. Jednak najbardziej zaintrygowała nas ogromna, litrowa butla wazeliny, która triumfalnie stała na środku stolika. Chichocząc jak dzieci wymyślaliśmy po co ona tu jest ale żadne nie miało odwagi zapytać. Po tym jak się rozgościłam przybyły mi na powitanie położne dyżurujące i lekarz, jedne wpinały się w moje żyły inne zbierały wywiad. W takim centrum zainteresowania ostatni raz byłam na własnym ślubie. Błysk fleszy zgasł, zainteresowani wyparowali, zostaliśmy w tym boksie sami. W listopadowy wieczór w świetle małej lampki, uwiązana kroplówką z oksytocyny i kabelkami od ktg, gładziłam brzuch rozpamiętując ten magiczny czas ciąży.
No dobra a tak na serio:
W listopadowy wieczór w świetle małej lampki, uwiązana kroplówką z oksytocyny i kabelkami od ktg, pstrykaliśmy beztrosko fotki żeby mieć porównanie jak wyglądałam przed „bitwą” i po „bitwie”. Czułam się rewelacyjnie, humor dopisywał, nic mnie nie bolało, myślałam sobie
- eeeee tak to ja mogę rodzić!
O ja głupia…
Czas mijał, zasnęłam. Obudził mnie ból brzucha, nic wielkiego, małe miki z tego bólu było. Dwie godziny później, kiedy na chwile odsznurowali mnie z przewodów i pozwolono wyjść pod prysznic zastanawiałam się, którędy można by najszybciej uciec, zamknąć drzwi i zwiać. O tak to był świetny plan! Ucieknę, łyknę dwa paracetamolki, przestanie boleć a młoda niech siedzi jednak do tej 18-stki, przecież razem nie jest nam aż tak źle. Plan jednak nie wypalił, kieckę do ucieczki miałam za krótką i dałam za wygraną. Po kolejnych dwóch godzinach już nie myślałam o ucieczce, baa ja nie myślałam w ogóle! Co ciekawsze pani położna dodała mi otuchy informacją, że mam 1 cm rozwarcia. No to jeszcze tylko 9!
Mój entuzjazm jakby nieco przybladł i zauważyła to nowa zmiana położnych o 7 rano. Przyszła jedna z nich i mówi.
- no kochaniutka, w nocy to mogły się z tobą bawić a ze mną to ty rodzić będziesz
Chwilowy przebłysk myśli w mojej głowie zakrzyczał „Jeeezzu, to ja jeszcze nie rodzę????!!!”
I po tych słowach dowiedziałam się po co, między innymi, ta wazelina na stoliku. Kochana położna zrobiła mi masaż. O nie moje drogie, żeby nie było tak lukrowo to był masaż szyjki macicy.
[Brrrr aż teraz mnie ciarki przeszły]
A co z kryzysem 7 cm? Zapytacie. Otóż był! Kryzys 2cm, 3, 4, 5 przy 6 już mało pamiętam.
I tak, po rozkosznym masażu w przeciągu godziny popędziłam do 9 cm rozwarcia. Przy tym 9 cm, odpięto mnie od kabelków i pozwolono usiąść na piłkę. I to był hardcor. Przestało mieć znaczenie, że porodówka bez klimatu, że zasłonki przy boksach w niestylowe kwiatki, że od kilkunastu godzin turlam się po łóżku z gołym zadem. W sumie równie dobrze mogłabym być gdziekolwiek byle by urodzić. Jak długo byłam na piłce? nie wiem, jakoś tak rachube straciłam. Od zejścia z piłki było tak jakbym oglądała film z wyciętymi kadrami. Działo się szybko, sądzę, że byłam skupiona, na pewno milcząca. Jakoś tak szkoda było tracić mocy na pogaduszki. Nie zorientowałam się a już byłam w pozycji samolotowej na łóżku. Dali mi gaz, pomagał, było fajnie jak na sekundowym haju (swoją drogą mogłabym mieć taki w domu), tatinek i gaz dawali radę z pomocą. Krzyczałam to pamiętam, skurcz = parcie i mój krzyk, jakbym się słyszała obok. A potem…
…
…
…
Minęło wszystko, ból znikł, błoga rozkoszna bezbolesność, ulga.
9:15 mam na brzuchu, nie w brzuchu a na nim, małego, mokrego, ciepłego precelka. Istotkę, którą znam a jednocześnie poznawać będę. Nie było krzyku, nie taki jak w filmach, ona miauczała, jak mały bezbronny kotek. Maleńka ważąca 2900 gramów kobietka. Idealna, doskonała. I w tym momencie ta szara, smutna, szpitalna porodówka zamieniła się w te mistyczne miejsce gdzie nowy człowiek zaczyna poznawać świat, gdzie nie mówi się Dzień dobry a WITAJ. Tak też zrobiłam.
- WITAJ CÓRECZKO, DOBRZE CIĘ WIDZIEĆ…
Nasza Lidia, 21/11/2015r
PS. W tym poście chcę powiedzieć chapeau bas wszystkim matkom, bez względu czy rodziłyście siłami natury czy poród był przez cesarskie cięcie to : CZAPKI Z GŁÓW! JESTEŚCIE WIELKIE!