Iza ma trzy dni, dzień dobry bardzo
Rozpakowałyśmy się w sobotę, a w sumie zaczęłyśmy w piątek.
Jak to było?
Koło 17 stwierdziłam, że mi mokro jakoś dziwnie, może wody się sączą albo co... No i nagle mnie trzasnęły skurcze, w odstępach po 3, 2, max 6 minut. Zapakowaliśmy Zosię żeby zawieźć ją do dziadków i w drodze skurcze się jakby uspokoiły. No ale już pojechaliśmy, a co. Siedziałam w poczekalni całą wieczność. Skurcze się pojawiały co 6/7 minut, rzadziej, ale mocniejsze. W końcu podłączyli mnie do ktg, skurcze prawie ustały... Ale przy badaniu przez lekarkę okazało się, że mam 4cm rozwarcia na zgładzonej szyjce Oczywiście to nie były wody, to czop śluzowy odchodził tak spektakularnie...
Wysłała mnie na porodówkę mówiąc, że zobaczymy co to będzie, bo może już chodzę z takim rozwarciem od wtorku, a może się teraz zrobiło i że nie będziemy pośpieszać niczego, bo jest jeszcze wcześnie.Już miałam wizję świąt spędzonych bezsensownie w szpitalu, bo czułam, że skurcze nie wrócą same. No i faktycznie po jakiejś chwili wyciszyły się całkiem. Zło.
Położna, strasznie dziwna babka, pokręciła się chwilę, po jakimś czasie zbadała mnie lekarka, a tam dalej to marne 4 cm. I stwierdziły, że przebiją pęcherz. No to super, się ucieszyłam, bo to był dobry dzień na rodzenie, Zosia miała opiekę, mąż wolne. Oooooo. Nie wiedziałam z czego się cieszę. Moja wizja przebijania pęcherza - wbicie igiełki która spowoduje sączenie się płynu. Jak wyglądało w rzeczywistości? Wielki metalowy szpikulec (bezbolesne) a potem rozszarpanie ręczne i ręczne wspomaganie odpłynięcia wód (ohydne, ale nadal w miarę bezbolesne). No i poszło. Jak mi się skurcze zaczęły to myślałam, że będę na suficie tańczyć. Już było źle, a to dopiero początek... Lewatywa, puścili mnie wolno, choć nie bez grymasu niezadowolenia, i po jakiś 30 minutach bardzo mocnych skurczy rozwarcie na... 5 cm. A potem już było tylko gorzej. A jeszcze położna (nadal w myślach życzę jej wideł w dupie na resztę życia) kazała się położyć na boczku. Wtedy już piszczałam z bólu. Po kolejnej godzinie walki rozwarcie na 8/9cm, a mała nie chce się wstawić. Nie wiem ile razy usłyszałam 'jeszcze jeden i będzie', miałam niepełne rozwarcie, mała nie wstawiała się, a bóle były parte. A ja mam nie przeć!! Darłam się na cały szpital, autentycznie. A jak skurcz puszczał cała dygotałam. Coś co przy porodzie Zosi wspominam jako najgorsze i trwało max godzinę teraz ciągnęło się w nieskończoność już 2,5... Nie miałam już siły i płakałam, że już nie chcę I w końcu po którymś razie mojego popchnięcia delikatnego (przy mocniejszych spadało małej tętno) wstawiła się w kanał. No to heja. Rodzimy. I tu już było super, znaczy bolało tak samo, ale wiedziałam, że teraz już wyłącznie ode mnie zależy jak długo. 2/3 parte i Iza była na świecie Parłam ile sił, ale szło opornie, bo córuś moja postanowiła wyłazić z rączką. I tym sposobem nadpękłam lekko, mam jeden szew. Ale jak już ją dostałam, to nie było nic na świecie co mogło mnie bardziej ucieszyć. Koniec bólu, mały oślizgły goblin na klacie Cud. Mąż przecinał pępowinę, a tu heca, łożysko ani myśli się urodzić.
Generalnie tym razem było dużo gorzej niż poprzednio. Prawdopodobnie dlatego, że jednak ani ja ani Iza nie byłyśmy gotowe w 100%. Pewnie gdyby poród jednak rozkręcił się sam młoda wstawiłaby się szybciutko jak trzeba, a łożysko nie miałoby problemów, a tak musiałam je urodzić na oksytocynie (chociaż też nie wiem czy musiałam... ale jakoś im się strasznie ze wszystkim śpieszyło)i nie wylazło w całości. Byłam na żywca łyżeczkowana, o czym dowiedziałam się 2 dni później (bezbolesne, ale ohydne), bo jakoś nikt się nie kwapił żeby mnie informować co i dlaczego mi robią :/
Potem był czas dla mnie i małej, leżałyśmy sobie od tej 1:07 z przerwą na ważenie i wytarcie do 3 z kawałkiem i Iza się cycowała. No a potem sala poporodowa. Wszystko co pamiętam jako takie magiczne i niepowtarzalne z Zosią niepowtarzalne zostało (oprócz momentu gdzie dostałam ją do przytulenia świeżo rodzoną, tym razem bardziej mnie to ucieszyło), bo tym razem kolejne 2 doby to sam ból i wykończenie. Napierniczała obkurczająca się macica, w dupie zamieszkał jeż (hemoroidy), że usiąść nie szło, sutki znowu musiały się przyzwyczaić do karmienia. Opieka poporodwa taka se, żarcie takie se, mąż nie mógł przyjść sobie spokojnie z nami dłużej posiedzieć, bo Zosia. Ale za to Zosia... no tak zachwyconej to jej jeszcze nie widziałam. Taka dumna, że ma siostrę, tak ją przytulała, całowała, próbowała obkręcić główkę i otworzyć oczko... Odwiedzili nas i w sobotę i w niedzielę, więc tym razem się na mnie nie zdążyła obrazić
W poniedziałek wyszliśmy. Pół wieczoru przeryczałam, bo tak. Bo Zosia dostała pierdolca i próbowała zgładzić siostrę swoją miłością, bo Iza nie dostanie tego samego co daliśmy Zosi, bo... blaaaaa. Noc to pobudki co 1,5h mniej więcej z definitywnym końcem spania o 7:30 bo wstała Zosia. Dzisiaj już jest ok. Zosia jest cudowna, oprócz tego, że wciąż zagraża czasem życiu siostrzyczki Wyrozumiała, pomocna. Nadal zachwycona. Ale już spokojniejsza dużo.
Iza z kolei nie bardzo chce współpracować i zamiast cycków mam dwa kamienie. Jak za dużo zje to ulewa, przysypia na cycku i nie można jej obudzić, chyba, że się ją rozbierze.
Podsumowując:
Następny poród tylko w miejscu gdzie gwarantują znieczulenie w razie potrzeby.
Mam dwa najwspanialsze cudy na świecie, które były warte każdej sekundy bólu i za nic bym ich nie oddała
Ciekawe co będzie u mnie