Nie wiem ile mam czasu, zanim Mały się obudzi na kolejne karmienie. Zapewne będzie to tylko część relacji tego, jak urodził się Drugi Synek.
W poniedziałek 3 listopada około 9.00 zgłosiłam się do szpitala w Roztoce na KTG. Na zapisie nie było skurczy, ale że miałam już skończone 39 tyg. zbadał mnie lekarz (mega-jajcarz, luzak, wprawił mnie w bardzo dobry, optymistyczny nastrój). Okazało się, że po cichu zrobiło się rozwarcie na 6 cm i mam 'pełną gotowość bojową', czyli szyjka przygotowana, pęcherz już nisko, zaraz za nim główka dziecka. Lekarz zapytał mnie czy chcę urodzić, czy nie? Powiedziałam, że jeszcze nie - nie chciałam czekać w szpitalu na skurcze, więc pozwolił mi wyjść do domu, zaznaczając, że jestem tykającą bombą zegarową i on radzi mi wrócić, jak tylko poczuję pierwsze skurcze lub cokolwiek mnie zaniepokoi.
Byliśmy w 1/3 drogi powrotnej do domu, gdy mąż przekonał mnie, że lepiej będzie jak wrócimy do szpitala. Zgodziłam się - choć chciało mi się płakać - wydawało mi się, że tracę kontrolę nad swoim losem i znów inni 'forsują' swoją wersję, a ja poddaję im się biernie. Zadzwoniłam do lekarza, który mnie badał (dał mi swój numer na wszelki wypadek, mówiąc, że dobrze będzie gdy przyjadę do porodu na jego dyżur) i zapowiedziałam swój rychły powrót na porodówkę. Skomentował to słowami: 'oto mądrość kobiet', a później gdy zobaczył mojego męża na sali porodowej dodał: już wiem, kto tu podjął tę dobrą decyzję
Smutne myślenie przeszło mi szybko, bo gdy zajechaliśmy pod dom, około 10.45 już czułam skurcze. Poszłam wybrać sobie książkę do czytania, spakowałam kosmetyki, podjechałam do sklepu po gazetę (wydawało mi się, że znów będę rodzić dwa dni, więc szykowałam się na 'zabijanie czasu'). Po 11.15 zapisywałam już skurcze, które były nieregularne i prawdę mówiąc dosyć lekkie. Mogłam swobodnie rozmawiać z mężem i pisać smsy do znajomych
Do szpitala przyjęto nas około 12.30. Trafiliśmy na położną, na której widok pomyślałam: o nie, typ Dziuni, nie dogadam się z nią. No cóż na szczęście pomyliłam się dokładnie o 100% - babka okazała się świetna i bardzo pomocna. No a że przy okazji była po prostu bardzo ładna, elegancka i zadbana (szczupła blondynka, w pełnym makijażu i eleganckiej fryzurze), to już inna bajka
Pomiędzy 12.30 a 15.30 zrobiono mi zapis KTG, nawodniono mnie dwoma kroplówkami, poszłam na lewatywę (wiem, kontrowersyjne, ale ja sama bardzo tego chciałam i jestem zadowolona, że i tym razem było to w procedurze porodowej), wypełniłam papierki - śmiejąc się z formularza zgody na 'odbycie porodu'. Wszystko to działo się niespiesznie, w przyjaznej atmosferze, bez żadnego zamętu, w naszej sali porodowej. Skurcze były 'do wytrzymania', więc zdążyłam położnej opowiedzieć jak to było z pierwszym porodem i dlaczego chciałabym znieczulenie. Obiecała, że pogadamy o znieczuleniu po podaniu oksytocyny. Migałam się przed wejściem na sale porodową - wiedziałam, że kroplówka wzmocni skurcze i nie będzie już odwrotu...
O 15.30 podłączono oksytocynę - nie zeszła jeszcze nawet 1/3 butelki, kiedy skurcze stały się cholernie mocne - już nie mogłam rozmawiać, pchałam łapy pod zimną wodę, pytałam o znieczulenie. Położna więc mnie zbadała - za późno na znieczulenie - pełne rozwarcie! Przebiła mi pęcherz płodowy, bo utrudniał schodzenie główki do kanału rodnego.
Ze dwa skurcze jeszcze poturlałam się na piłce, potem przeszłam do parcia na kolanach, ale to nie było efektywne. O 16.15 wyszłam więc z oporami na znienawidzony fotel porodowy - myśląc, że znów czekają mnie godziny parcia w mękach. Nie wierzyłam położnej, która zwołała zespół i zapewniała mnie, że za chwilę urodzi się dzidziuś. Po około 10 minutach parcia poczułam ulgę - wiedziałam, że urodziła się główka. Na sali zrobiło się cicho - potem mąż mi powiedział, że Mały był zaplątany w pępowinę, która wokół szyi i barków utworzyła tzw. szelki, więc gdy położne to zobaczyły to nalegały na jak najszybsze kolejne parcie. Zmusiłam się jeszcze do wysiłku i po kolejnym skurczu urodziły się ramiona i cała reszta o godz. 16.30. Położna z pielęgniarką wyswobodziły Małego z pępowiny i obwieściły, że urodził się chłopiec, czego znów nie usłyszałam (sic!), bo cała dygotałam z emocji i dreszczy. Ale na szczęście mąż krzyknął głośno: jest Michał! Wtedy dotarło do mnie, że mamy drugiego synka
Mąż przeciął pępowinę i dali mi maluszka na brzuch. Płakał i szeroko rozdziawiał swoją buziunię. Taki śliczny i pyzaty, wydawał mi się kopią męża i Pierwszego Synka jednocześnie.
Potem jeszcze było parcie, by urodzić łożysko i ból przy szyciu drobnego pęknięcia pochwy (mam jakieś 3-4 szwy, dostałam znieczulenie, ale bolało, bo po prostu wszystko wokół było opuchnięte). Obyło się bez nacięcia (Alleluja!!!) - podczas porodu położna stosowała tzw. ochronę krocza, czyli mówiąc dosłownie: rozciągała je rękami w każdą możliwą stronę, co bolało chyba nawet bardziej niż same skurcze i parcie, no ale jak trzeba to trzeba...
Przykryto mnie kocem, podłączono kroplówki z oksytocyną na obkurczanie macicy i tak przeleżałam trzy i pół godziny na tym fotelu porodowym, bo musieli mnie obserwować. Dość mocno krwawiłam, więc lekarz mnie zbadał (najgorsze badanie ginekologiczne w moim życiu), by się upewnić, czy trzeba robić zabieg łyżeczkowania (pod narkozą). I znów mi się udało - lekarz powiedział, że jeszcze 200 ml krwi i zabrali by mnie na zabieg. Uff - tym razem szczęście dopisywało mi na każdym etapie. Podziękowałam położnej - popłakałam się normalnie ze szczęścia, że tym razem tak szybko i sprawnie mi poszło.
Mały w tym czasie był na sali noworodków na obserwacji - w tym szpitalu punktację Apgar przyznają dopiero po pełnych dwóch godzinach obserwacji. Mąż był cały czas ze mną, nie licząc dwóch krótkich wizyt u maluszka. Gdy zawieźli mnie na salę, czekała tam na mnie już kolacja. Gdy zjadłam przywieźli mi Małego i odtąd byliśmy już razem
To tyle na dziś. I tak udało mi się napisać wiele, choć pewnie później przypomnę sobie masę szczegółów, które teraz wydają się drugoplanowe.
To był dobry poród Jestem bardzo szczęśliwa i bardzo mocno kocham moich wszystkich trzech chłopaków!!!