Kryzys
Wszystko wali mi się na głowę. Najpierw kryzys w związku z S. Takiej kłótni nigdy nie mieliśmy... Poszło o jego rodziców, siostrunię i moją mamę, a także o remont. Wkurza mnie, że skoro jestem na macierzyńskim - robotników doglądam cały czas ja, nawet jak on pracuje z domu. Mam już tego dość, bo trzeba im cały czas patrzeć na ręce, obrażają się jak im się coś powie - wczoraj mi rozwalili światło w pokoju u małego. Oczywiście nic nie powiedzieli. Sama się zorientowałam jak zwykle, jak sobie poszli. Napisałam im sms że chcę pogadać o ich pracy - nie odpisali - a mieli dziś przyjść o 7.30 i nas znów olali bez żadnej wiadomości... Po prostu załamka całkowita - mamy rozwalony cały dom i same problemy. Wracając do S - on oczywiście powiedział, że nie wyobraża sobie pracować z domu, nadzorować robotników, wieczorem jeździć po sklepach i że ma już tego dość. Oczywiście nie omieszkał dodać, że to ja chciałam mieć dom, że on był bardzo zadowolony z naszego pięknego mieszkania w centrum miasta, że było blisko do pracy, brak kredytu... Atmosfera zrobiła się gęsta. Potem dodałam zdjęcie naszego Synka do chmury, na którą ma dostęp rodzinka S, a tata S napisał pod zdjęciem coś w stylu, że synek siostry już tak dużo mówi. No i oczywiście w tym całym rozdrażnieniu powiedziałam do S, że co mnie to w ogóle obchodzi. I że po co komentuje, skoro nie ma nic do powiedzenia o naszym dziecku... Po chwili usłyszałam, że nie mam szacunku do jego rodziców tak jak nie mam do niego, i że moja mama to w ogóle nic nie robi poza przywożeniem nam niepotrzebnie gotówki - i zaczęła się chryja na całego. W końcu powiedział, że lepiej by mi się żyło jakby on się zabił, bo widocznie nie jest tym kogo szukałam. Tak się przestraszyłam tego, do tej pory się zresztą boję bo S nie rzuca raczej słów na wiatr... W nocy żadne z nas nie spało. Chciałam załagodzić konflikt i powiedziałam, że zawiozę go do pracy bo lepiej jeżdżę, a on jest wykończony. Wsiedliśmy do samochodu, pojechaliśmy, po drodze chciałam przedyskutować sprawę i załagodzić ten konflikt - i znów wyszedł temat rodziców. Naprawdę chciałam być dyplomatyczna, ale nie dało się, no po prostu tak mnie jego rodzinka irytuje, że nie umiem zacisnąć zębów i przymknąć się. I wtedy S nawrzeszczał na mnie tak na całego. Ten jego głos, taki zimny, metaliczny... Rozbeczałam się, aż dziw że w nic nie wjechałam na autostradzie... S wysiadł pod swoją pracą bez żadnego komentarza... a ja wróciłam do domu i znowu ryczę. I nie wiem co zrobić. Nie uważam, że to moja wina - owszem, czasem marudzę, ale to nie znaczy że go nie kocham i że chcę być sama z dzieckiem, że nie cenię go jako człowieka (mimo, że tak twierdzi)... Boję się cokolwiek powiedzieć, bronić się jakkolwiek - bo jeszcze mu coś głupiego do głowy strzeli - ale też nie umiem udawać, że wszystko jest w porządku. Matko jak mi dzisiaj źle... Tak bym chciała, by wrócił już z pracy...
Zastanawiam się, czy nie sprzedać tego domu w cholerę, nawet po kosztach - trudno, najwyżej stracimy oszczędności, ale może nie rozpieprzymy swojego małżeństwa. Jak tak dalej będzie to nie wiem jak się moje życie potoczy...