avatar

tytuł: Ucząc się siebie... i jej!

autor: rybuuu

Wstęp

about me

O mnie:

about me

Jestem/chciała bym być mamą:

i nie zwariować.

about me

Moje dzieci:

about me

Moje emocje:

Podekscytowanie, ogromna radość i miłość miesza się ze strachem.

Jest drugi dzień świąt, ta pora dnia, którą uwielbiam, czyli dziecko śpi, mąż śpi. Ja też bym mogła spać, ale jestem zbyt oczadziała myślą, że nie muszę latać nad dzieckiem, tylko mogę w pełni skupić się na sobie. Więc nadrabiam internety, czytam książki i… Spieszę z nowym wpisem.

Spieszę z wieścią, że it's official - karmiłam swoim mlekiem cztery i pół miesiąca.

Myślicie pewnie, cóż się stało, cóż to za nagła zmiana frontu… No to już opowiadam.

Przez ostatnie tygodnie byłam nieustępliwa w poszukiwaniu przyczyny alergii mojego dziecka. Noce mijały na czytaniu zagranicznych artykułów. Śmieję się, bo w ciąży toczyłam ogromną bekę z ludzi, którzy diagnozują się u doktora google, ale muszę przyznać, że tak - to w internecie dowiedziałam się więcej o stanie zdrowia Miśki niż u lekarzy. Przede wszystkim dotarło do mnie, że moje dziecko ma alergiczny utajony refluks, a nie żadne, kuźwa, problemy z napięciem mięśniowym, bo wyginanie się w łuk przy karmieniu to niekoniecznie problemy neurologiczne, a walka z palącym gardłem. Biały nalot i te kilka aft, które miała w buzi, to nie pleśniawki (rany, a ja jej to smarowałam, głupia pipa, gencjaną!), to konsekwencja kwasu podrażniającego przełyk. Jedzenie sprawiało jej fizyczny ból, więc go odmawiała. Refluks objawia się też ciągłym ślinieniem, ogromnym, odkąd mała skończyła miesiąc, choć zębów na horyzoncie brak. 

Przeanalizowałam historię mojej rodziny i naprawdę mam ogromny żal do tego, że nikt nie przygotował mnie na to, że na stówę urodzę alergiczne dziecko. Najstarsza siostra do dziś boryka się z problemami na tle gastrycznym. Moja matka upiera się, że miała jako niemowlę epizody padaczki, ja dziś jestem pewna niemal na stówę, że to były fundowane jej przez tłuste krowie mleko wstrząsy anafilaktyczne (bo tak była karmiona po drugim miesiącu życia). Jako dziecko wykazała też w szpitalu silne uczulenie na penicylinę. Druga siostra silnie zareagowała na ukąszenie pszczoły, spuchła okrutnie. Moja matka też brała w pewnym momencie jakieś leki antyhistaminowe, bo strasznie wywaliło ją na rękach, blizny ma do dziś. Siostrzeńcowi w testach alergologicznych wyszło kuźwa wszystko - pszenica, żyto, mleko, jajko, orzechy… Przeżył również wstrząs, wszyscy to zbagatelizowali, a moja siostra truła go żarciem, bo "parę razy dała mu i nic mu nie było!". Sama u siebie również podejrzewam jakieś alergie pokarmowe, które manifestowały się w sumie całe życie nieustającymi kolkami i wzdęciami, z którymi chyba nauczyłam się żyć, rozregulowanymi hormonami, epizodami lęków i depresji, bolesnymi miesiączkami z cyklu "widocznie masz taką urodę". Gdyby dotarło to do mnie jeszcze w ciąży, już wtedy żarłabym probiotyki na umór.

Naczytałam się dużo o zbawiennym wpływie kp na rozwój alergii pokarmowej. Uparłam się więc na eliminację. Było ciężko. W opór. Głód, zmęczenie i wieczny strach o to, że coś, co wsadzam sobie do paszczy, szkodzi dziecku. I ten odgłos burczącego żołądka, a w lodówce NIC, co mogłabym bez strachu zjeść, i czekanie, aż mi ktoś coś kupi, bo przecież z Miśką i jej wiecznymi próbami karmienia i moim odciąganiem nie mogłam nigdzie sama wyjść. Poprawa, jakaś tam, była, bo była, nie powiem. Czułam się mimo wszystko, jakbym dźwigała krzyż. I tak długo, jak czułam, że to ma sens, to dźwigałam. Wszystkim kazałam się wypchać. Do czasu, kiedy "jakaś tam" krew utajona w kale w badaniach ze szpitala zmieniła się w taką widoczną gołym okiem, a objawy refluksu nasiliły się u małej… w sumie kij wie, po czym. Albo kaki, albo ziemniak, albo kapusta. Czaicie to? Nie mleko, nie kakao, nie jajko, nie pszenica. ZIEMNIAK. To też mnie przerażało. Że mogę eliminować coś miesiąc, a w międzyczasie jadłabym pozornie niealergizującego brokuła, który dla Miśki byłby trucizną. Serio, są i takie przypadki. No ale wierzyłam. W ten sens, ten garnuszek złota na końcu drogi...

W międzyczasie dotarłam do publikacji na temat celiakii. U niemowląt - słabe przyrosty masy. Natychmiastowa reakcja przewodu pokarmowego po kilku łykach mleka. No wypisz-wymaluj moje dziecko. Sama zaczęłam u siebie to podejrzewać jakąś nietolerancję glutenu. I myślę sobie, ok, I've got this! Na efekty odstawienia czeka się sześć tygodni. Ja za sobą mam cztery. Ciężkie dwadzieścia osiem dni w głodzie i strachu. Ale jeszcze dwa. To mniej niż połowa! Dam radę! Może po tych dwóch mała zacznie jeść ze smakiem moje mleko? W sumie ma to sens. Nabiał eliminowałam już, i to bardzo długo, bezskutecznie. Inne większe alergeny też. Tylko ten cholerny gluten… Hang in there, Marysiu! Rany, co ja tak z tym angielskim… No chyba za dużo się nasiedziałam na zagranicznych forach.

W dniu wigilii byliśmy już u rodziców Michała. Pełna obaw, jak zniosę wigilię pod gradobiciem pytań od rodziny, czemu nic nie jem, malowałam się i wizualizowałam sobie, co za chwilę się wydarzy. Że przyjdę, na chwilę usiądę, potem wstanę, połamiemy się opłatkiem… Właśnie, z czego jest zrobiony jest opłatek?... I właśnie wtedy… Jak obuchem w łeb.

Dzień wcześniej, na do widzenia, matka połamała się ze mną opłatkiem. Mąką pszenną z wodą. 

Tak mała ilość wystarczyła, żeby przekręcić licznik z czterech tygodni na zero. I zacząć całą zabawę od nowa.

Kiedy sobie to uświadomiłam, to zawirowało mi w głowie. Kazałam mężowi wziąć małą i wyjść, bo wiedziałam, że zaraz mogę komuś zrobić krzywdę.

Wpadłam w taką histerię, że nie wiedziałam, co robić. Zalałam się łzami. Jak mogłam być tak głupia?! Z taką lekkością przekreślić cały swój wysiłek, tygodnie głodu, tęsknoty za jedzeniem… które okazały się zupełnie niepotrzebne! Mam zacząć od nowa? Kolejne tygodnie? Kolejne  tygodnie patrzenia, jak dziecko odmawia jedzenia, jak śluz nie znika z kup, słuchania, jak mała non stop mieli coś w ustach i przełyka? Mam czekać półtora miesiąca na coś, co może nigdy nie dać rezultatu, zrobi mojemu dziecku z przełyku jedną wielką nadżerkę i wpędzi ją w nawykowy jadłowstręt? Mam kolejne dni jeść żarcie, które smakuje jak dykta a i tak z każdym kęsem czuć, jak staje mi w gardle, bo jest winne chorób mojego dziecka?

Wtedy pomyślałam… stop. To zabrnęło za daleko. Jak mogłam dać się tak omotać? W którym momencie fanatyzm wokół kp zacisnął na mnie swoje szpony?

Czy to było wtedy, kiedy przeczytałam, że mleko matki ma zawsze zajebisty skład, nawet, gdy matka nie je nic? Kurwa, serio?! Jaki to ma sens? Skąd te witaminy mają się brać w moim mleku? Pomimo galopującej anemii mam ich jakieś tajemne złoża między palcami u stóp, które biorą się z powietrza, ale o nich nie wiem? Banalny przykład - jest sobie cielaczek. Które mleko lepiej, by pił - krówki pasionej na łące, zażywającej kąpiele słoneczne, czy tej, która siedzi zamknięta w jakiejś ubojni, wpieprzająca przetworzoną paszę i antybiotyki? Każdemu na usta z pewnością ciśnie się oczywista odpowiedź. Natomiast cóż… Ludziom wydaje się, że są jacyś inni od pozostałych ssaków. Lepsi. Że są niezniszczalni. I tak o to kobieta może wpierdalać garściami piguły, jeść pół roku sam ryż… ale jej mleko będzie prima sort. No kurwa jak?! Jak mogłam dać się na to nabrać?

Czy dałam się omotać wtedy, gdy czytałam, że mleko matki to lek na alergię? Tylko kto zazwyczaj to pisał… niech sobie przypomnę… No tak. Matki dzieci bez alergii i te, które wystarczy, że nie jadły nabiału. Nie te, takie jak ja, które wylądowały na diecie trzyskładnikowej, a i tak nie doczekały się żadnej poprawy. W którym momencie szczątkowe alergeny są jeszcze ok, a w którym są zagrożeniem?

Czy było to może wtedy, kiedy czytałam, że MM BEZPOWROTNIE I NA AMEN zmienia mikrobiom w jelitach dziecka? Boże! Przecież to brzmi jak prośba o śmierć! Aż kuźwa dziw, że dziecku się w ogóle rozszerza kiedykolwiek dietę… Powinniśmy ssać cycki tylko i wyłącznie do trzydziestki.

Podjęłam decyzję bardzo szybko. Przechodzimy na mieszankę. Na razie na Neocate LCP. 

To było równoznaczne z jedzeniem już wszystkiego na wigilijnym stole. Ale jadłam te pierogi, rybę po grecku, barszcz z uszkami… I nie poczułam ulgi. To był smak przegranej.

Jutro muszę ustawić małą do alergologa, abyśmy mogli dostać ryczałt na aminokwasy. Najgorsze jest teraz to, że nie mogę się tak po prostu odciąć. W cyckach mam rozhulaną maszynę. Ściągam dwa razy na dobę i wylewam do zlewu. W lodówce dwie szuflady mrożonek. Piję szałwię. Myślę o bromergonie, ale boję się skutków ubocznych w postaci stanów depresyjnych. Przecież mam ich już wystarczająco dużo…

Mąż mówi mi, że i tak mnie podziwia, że dałam radę tak długo. Że zrobiłam wszystko, by karmić piersią. No i… co? No i chuj. Co mi z tego zapewnienia? Co mi z tej laurki? Mam sobie dać medal? Za co? Że byłam uparta? Że szkodziłam własnemu dziecku swoją głupotą i klapkami na oczach?

Czeka mnie długa żałoba.

4
komentarzy
avatar
Jesteś twarda, tyle Ci powiem. I podziwiam.
Czy dajesz dziecku probiotyk jakis?
avatar
Od miesięcy nieprzerwanie. Uznawane za bezpieczne przy alergiach. Sama też biorę.
avatar
Ja też, razem z córką. Od miesiąca jestem bez nabiału. Podziwiam Cię, że wytrzymalas tak dlugo....
avatar
Oby maleńkiej się tylko poprawiło. Walczyłaś jak lew i bądź dobrej myśli! Porównanie do krów jest tak obrazowe i daje do myślenia. Czekam na następny wpis.
Dodaj komentarz

Odpaliłam kompa tylko po to, by znów móc nocną porą wylewać żale. Dziecko śpi, mąż śpi. Pomolestowałabym męża, żeby mnie poprzytulał, dodał otuchy, ale wcale nie mam sumienia budzić go o tej porze, skoro musi wstać do pracy. A poza tym wiem, że on nie rozumie tego, co kłębi mi się w głowie.

Pewnie też jesteście zdania, że na rodzicielstwo powinny być jakieś testy, żeby uchronić świat przed zniszczeniem i cierpieniem dzieci. Też takowego zdania jestem. Aczkolwiek… stwierdzam wtedy ze smutkiem, że nigdy nie poczęlibyśmy Miśki, bo ja się po prostu na matkę nie nadaję i oblałabym od razu bez możliwości poprawki. Jestem ostrą szajbuską. I nie wiem, czego to wina - cech osobowości czy przesiąknięcia  "dobrymi radami" spływającymi zewsząd.

Pisałam, że zaczynam cieszyć się macierzyństwem… Haha… Figa! Mam nieustające wrażenie, że wszędzie popełniam błąd. I to nieustające wrażenie odbiera mi całą radość, nie tylko wychowania dziecka, ale życia w ogóle. Z dzieckiem alergicznym jazd w ogóle jest milion.

Szeroko pojęty temat leków i suplementów… Co temu dziecku dawać? Witaminę D, Fenistil, probiotyki, delicol, debridat… może jeszcze odżywki dla sportowców na lepsze wyjście z progu? Kuźwa, nie za dużo na tak mały żołądeczek? A może moja wątpliwość i odstawienie  tych specyfików to dopiero małej zaszkodzą? Trzymać się zaleceń lekarzy, czy brać je za głupie pierdolenie i robić po swojemu? Hm?

O karmieniu to w ogóle nie wiem, czy powinnam jeszcze pisać. Zazdroszczę matkom, które podejmują takie decyzje w pierwszym miesiącu życia dziecka. Moje… moje już skończyło pięć (! właśnie sobie z tego zdałam sprawę), a ja dalej nie wiem, czym je karmić i jak.

Rozszerzanie diety… Ja pierdziele - papki, srapki, BLW, czekać, nie czekać… Kupić automatyczną strzykawkę z adrenaliną w razie wstrząsu? Da się to załatwić bez recepty?

Niania, żłobek, iść do pracy, nie iść… Kurwa, nie wiem nic.

Czy to dobrze, że będąc tak bardzo przytłoczona tym wszystkim prawie w ogóle do dziecka nie mówię? Boże… oczywiście, że tak. Czy wyrośnie przez to na umysłową kalekę? Czy będzie mnie kojarzyło tylko z "Hej, Misiaczku!", "Hej, Sokole!" ("Hej sokoły…" to jej ulubiona piosenka… nie pytajcie), "Zrobiłaś kupę?", "Mama da mleczko" (kuźwa, mówię o sobie w trzeciej osobie, choć miałam tego nie robić!), "Ojej, ale czemu marudzisz?", "Kto się tak uśmiecha?". Ych. Mąż nadrabia w gadaniu na fristrajlu durnych rzeczy do niej, to moja jedyna nadzieja na to, że dziecko będzie miało jakąkolwiek styczność z językiem polskim w swoim życiu, bo ja naprawdę mam jakiś zombie mode… Bez przerwy.

Smarować ją każdego dnia emolientami w razie wu, czy tak po prostu dać jej skórze odpocząć? Kąpać ją w 38 stopniach czy może 35, żeby nie zaostrzać objawów alergii? Może w ogóle nie kąpać?

Co znajdę w kolejnej pieluszce? Bać się jej? W sumie z mężem boimy się zawsze, z tego prostego powodu, że na aminokwasach kupy są… o matko, są straszne - walą zgniłymi jajami. Taka "uroda" tegoż specyfiku. Jak dziecko walnie pierda przy odbijaniu, a więc tyłkiem koło twarzy, to już w ogóle jest kaplica. Szczypie w oczy.

Zresztą szczypać może. Byle nie było krwi.

I tak sobie żyję… mielę w sobie milion różnych dylematów dziennie. Mam wrażenie, że każdy jest ważny, każdy trzeba rozstrzygnąć, znać na wszystko odpowiedź. Inaczej moje dziecko czeka zatracenie, chujowe życie i nigdy sobie z niczym nie poradzi, jeżeli ja już teraz, natychmiast, nie przemyślę tego wszystkiego.

Cycek to temat gorzki. Mam w sobie podobną rozterkę, jak jeszcze jakiś czas temu, kiedy rozpaczałam, że ja nie rozumiem tego wszystkiego, co się wydarzyło. To już pięć miesięcy, a ja dalej nie rozumiem. I ciągle mam w sobie takie "a gdyby tylko…". Tak. Uważam, że gdyby tylko nie rozdzielano nas po porodzie (po dwóch miesiącach sobie uświadomiłam, że mojego dziecka nie było ze mną od porodu caluteńką dobę!), gdyby tylko mój mąż, dupa wołowa, czytał wszystko, co mu pod nos podtykam, kangurowałby małą i zaparł się jak osioł, żeby jej nie oddawać, gdybym tylko wiedziała, jak wielkie ryzyko alergii jest u mnie w rodzinie, to mała nie dość, że może załapałaby cyc, to może, gdyby już, dostałaby Bebilon Pepti a nie pierwszy lepszy Hipp z ogromną ilością białka mleka krowiego na samym starcie. Może nie cierpielibyśmy tak długo.

Z drugiej strony jednak myślę sobie, że jestem dzieckiem karmionym trzy i pół roku. To sporo. Ale czy to karmienie uchroniło mnie przed problemami ze zdrowiem? Czy dało mi umiejętność urodzenia dziecka bez kleszczy? Czy uchroniło mnie przed depresją? Czy ta mityczna więź z matką, która mnie wykarmiła, ma teraz jakiekolwiek odwzorowanie? Czy ten cycek i brak smoczka dały mi normalny zgryz (spoiler alert - nie, każdy ząb mam w inną stronę)? Czy gdybym miała wystawić mojej matce laurkę za to, jaka dla mnie jest, to czy zaczęłabym od cycka? Nie, z pewnością zaczęłabym od tego, jak strasznie nie idzie jej wspieranie mnie w najtrudniejszych momentach mojego życia. Przed którymi też, tak btw, cycek nie uchronił mnie ani trochę.

Jakby ciężar tych myśli był za mały, to jeszcze obrastam w syf. Nasz pokoik wygląda jak nora meneli. Aż się chce wstawić tego słynnego mema z psem siedzącym na koniu bujanym, z podpisem "MOPS już jedzie". Normalnie, jakby cygański tabor się rozwalił na tych kilku metrach kwadratowych. Dywanu już nawet nie odkurzam, bo cały jest w moich włosach, które wypadają hurtowo i pełno na nim pamiątek w postaci ulewań i skapnięć śliny Miśki. Łóżko jest wiecznie rozbebeszone. Zabawi wyglądają z każdego kąta. Każdy mebel, nie będący szafą, robi za szafę. Wszędzie Miśko-rzeczy, wszędzie! A przecież ona sama ich nie rozwala, ja to robię. Co będzie, jak zacznie to robić… Jezusie słodki. Nie wygrzebiemy się. A ja i tak nie daję rady sprzątać, bo Miśka to high need nad high needy. 

Marzę, by już miała 5 lat i żeby to cholerne niemowlęctwo się skończyło. 


… dobra, jeszcze szybki raport na 5 miesięcy.
Jak pisałam - Miśka kocha "Hej, sokoły". Do tego uwielbia mojego wyplaszczonego na hemoroidach podczas warsztatów "Mamo, to ja" Szczeniaczka-Uczniaczka i książeczki z Kicią Kocią. I jeszcze ściągać skarpety i je memlać.
Śpi na boczku zazwyczaj, tak sobie upodobała.
Coraz częściej przewraca się na brzuch, choć mam wrażenie, że to nie jest świadome, a raczej to jakaś wypadkowa walki ciała z refluksem…
Waży 6,6kg. 2.5 więcej od urodzeniowej. Nie podwoimy masy na półrocze, choćbyśmy się mieli skichać.

Kocham ją dalej szalenie.

2
komentarzy
avatar
http://www.celiakia.pl/forum/viewtopic.php?f=8&t=1932

Może czytając po internetach różne ciekawostki już to znalazłaś, a może jeszcze nie i ci się przyda Ja siedzę na tym forum już chyba czwarty rok (?!) a dopiero taki wątek odkryłam. Dosyć stary, ale ciekawy.
A, chciałam ci już wcześniej napisać, jeżeli chcesz się badać na celiakię, to nie przechodź na razie na dietę, bo diagnostyka będzie utrudniona. A bałagan to mały pikuś, kiedyś się wkurzysz i wszystko hurtem posprzątasz i będzie dobrze Pozdrawiam!
avatar
A znalazłam. Ale olałam. Posty z 2007 i już nieaktualne. Najnowsze badania dowodzą, że ani kp ani czas ekspozycji na gluten nie mają żadnego wpływu.
Z tym sprzątaniem to racja.
Dodaj komentarz

Mój mąż jest moim mężem chyba, bo o wielu rzeczach myślimy zaskakująco identycznie, choć w ogóle tego z sobą nie konsultujemy.

Zapytałam go, jak podsumowałby ten rok. Odparł: "Ciężko stwierdzić… Z jednej strony pojawiła się nasza córeczka, każda chwila z nią spędzona jest wspaniała. A z drugiej strony… to był tak chujowy, stresujący rok, że ja już nie wiem, co musiałoby się wydarzyć w 2018, żeby stwierdzić, że będzie gorszy".

Oj tak, mężu. W punkt.

Słuchajcie, dzisiaj wydarzyła się rzecz wspaniała. Przyjechaliśmy na mieszkanie, aby ogarnąć na nim to i owo, by już jutro móc spędzić Sylwestra właśnie tam, we trójkę. Rozgardiasz jest niesamowity, bo od tego całego chciejstwa zmiany układu pomieszczeń było full burzenia, gipsowania, malowania i wszędzie pełno pyłu. Jechaliśmy dziś na miotle, mopie i odkurzaczu, ale pewnie będzie trzeba tak jeszcze z pięć razy. Brakuje drzwi, każdy może nam zajrzeć przez okno, w którym brak jakiejkolwiek zasłonki, w kuchni na ścianie, gdzie oficjalnie mają być meble, straszy zielony regips, nie wszędzie są listwy przypodłogowe. Schowek pod schodami jest dziurą jakąś, zresztą schody też nie są zabudowane do końca i można do niego zajrzeć przez ścianę. Teście przywieźli nam jakieś relikty PRL-u w postaci starych kuchennych szafek w ilości sztuk trzy, do tego małą gazową kuchenkę z butlą, nasz elektryczny piekarniczek, więc można gotować w warunkach polowych. Wisi jeden kibelek (bez deski), wczoraj zawisła umywalka. W sumie do pełni szczęścia brakuje chociaż wanny, tylko że łazienka główna jest rozbebeszona na amen i leży w niej wata szklana. Jest niezły sajgon generalnie.

Aaale… Jak już posprzątaliśmy z grubsza… I mój mąż walnął spaghetti (tak btw wcale mi to "normalne" jedzenie nie podchodzi po tak długim poście…), zaniósł na stół, usiedliśmy na taboretach i zjedliśmy… To ogarnął mnie tak błogi spokój… 

Rany… NASZ DOM. Tak realny, tak namacalny… Z naszą Miśką w środku!

Jutro spędzamy tam cały boży dzionek. Na spokojnie. W swoich kątach. Będziemy się udamawiać.

Razem z Miśką życzymy Wam wszystkiego, co dobre. Na ten 2018. 

3
komentarzy
avatar
W nowym domu - wspaniały początek nowego roku, to musi być dobra wróżba szczęśliwego Nowego Roku
avatar
Hej Rybuś, to jeszcze ja w tym linku nie tyle ciekawa była dyskusja o wprowadzaniu glutenu, bo te wytyczne zmieniają się nawet nie tyle co roku, co jeszcze u każdego lekarza są inne, ja to wszystko tez olałam i kierując się własną głową wprowadzam gluta dopiero teraz, po roczku, no ale u mnie obciążenie genetyczne. Chodziło mi bardziej o ten ciekawy głos kogoś w tej dyskusji, kogoś kto się zastanawiał, czemu jednym dzieciom nic nie szkodzi i mamy spokojnie zajadają się czekoladą i cytrusami a inne musza kombinować. Przy zdrowej mamie żadne substancje - białka alergizujące czy szkodzące - nie powinny przenikać do krwiobiegu matki i dostawać się do jej mleka. Ale jeżeli u mamy pojawia się problem z nieszczelnością jelit, wynikający np. z długotrwałego stanu zapalnego czy nie wykrytych (lub lekceważonych) alergii, to wtedy owe białka przenikają, przechodzą do mleka i szkodzą dziecku. Nie jest to naukowa teoria, ale uważam, ze na tyle ciekawa jest to myśl, że warto się nad tym zastanowić. I siebie przebadać Szczęśliwego Nowego Roku - na swoim!
avatar
Ten rok na pewno był dla Was ciężki. Niezaprzeczalnie. Ale dał Wam Miśkę a to chyba piękny dar Mam nadzieję, że ten 2018 będzie już tylko same szczęśliwe chwile Wam przynosił. Wszystkiego najlepszego Rybuś :*
Dodaj komentarz

Nie chcę, by uciekały mi mądre słowa, które gdzieś wynajduję i w których znajduję ukojenie. Będę je tu od dziś wklejać.

Blog Mataja - 'Największy kit wciskany matkom' (klik)

(...) „Wszystko jest kwestią chęci i dobrej organizacji” to parszywie szkodliwy mit i kłamliwy stereotyp, który może i kogoś zmotywuje na 3 dni, ale potem wpędzi w ogromne poczucie winy i frustrację. (...) Łączy nas to że mamy dzieci, ale różni właściwie wszystko – wiek, sytuacja materialna, rodzinna, zawodowa, stan zdrowia, umiejętności, doświadczenia życiowe, miejsce zamieszkania, liczba dzieci, ich wiek i temperament i masa innych rzeczy z których każda w mniejszy lub większy sposób decyduje o tym czy w naszym wypadku coś może być jedynie kwestią chęci i dobrej organizacji. (...) mam dwójkę dzieci. Przy pierwszym mi się wydawało, że jestem alfą i omegą rodzicielstwa, bo dziecko było wiecznie uśmiechnięte, rzadko płaczące, ugodowe, nigdy nie wisiało na piersi tylko od pierwszych chwil życia jadło 7 minut i cześć pieśni na następne 3-4 godziny, noce przesypiało od 8 tygodnia życia i słodko spało podczas podróży samochodem. Można było wychodzić, relaksować się, podróżować i chodzić do fryzjera, bo dziecko żyło powietrzem, energią słoneczną i od czasu do czasu suchą bułką, więc pieniądze zaoszczędzone na żywieniu latorośli można było radośnie trwonić na przyjemności. A potem urodziło się nam drugie dziecko – też słodkie i uśmiechnięte, ale przy tym krzykliwe, charakterne, przyklejone do mamy i żądające kilkudziesięcio minutowych sesji picia mleka co godzinę, budzące się w nocy niezliczoną ilość razy przez pierwsze 2 i pół roku życia, drące się jakby go obdzierano ze skóry chwilę po włożeniu do fotelika samochodowego i z apetytem tak wielkim, że byłam bliska wpisaniu w google tekstu „nisko oprocentowany kredyt na wyżywienie półrocznego dziecka”. Bezrefleksyjnie wciskanie matkom frazesów typu „wszystko jest kwestią dobrej organizacji” sprawia, że prędzej czy później część z nich czuje się jak największy przegrany. Bo skoro innym wychodzi i z taką lekkością mówią, że to tylko kwestia organizacji i wystarczy wstać przed dziećmi o 5 rano żeby zrobić trening na ciało jak ta lala, a my o 5 i owszem wstajemy, ale nie na trening tylko dlatego, że miłościwie nam panujący krasnolud wsadza nam o tej porze palec w oko i żąda śniadania, po czym lata jak króliczek Duracella do 20, kiedy w końcu ładuje się do łóżka i łaskawie zasypia, a my padamy z wycieńczenia na pyszczycho i ze łzami w oczach lustrujemy panujący w mieszkaniu chaos, to znaczy, że z nami coś nie tak, bo jesteśmy leniwi, nieudolni, niezorganizowani i niedostatecznie mocno chcemy. Stawiamy sobie jakieś nierealne do wykonania w naszej sytuacji cele, bo wierzymy frazesom rzucanym przez ludzi, których sytuacja jest diametralnie różna od naszej. A wiecie w kogo to uderzy najmocniej? Nie w nas, a w nasze dzieci. Kiedyś napisałam, taki prześmiewczy, jak to zwykle u mnie bywa tekst o różnych typach matek – pod nim pojawił się komentarz, który był jednym z tych komentarzy, które zostają w głowie na zawsze: "(...)jestem matką, która się poświęca i wróciła do formy bardzo szybko, a na dodatek nosi swoje dziecko non stoper. I to nie dlatego, że tak sobie wybrałam. Dopiero jak zostałam mama zobaczyłam,  że tkwię w schematach. Że dociska mnie syndrom matki polki, że ciśnie mnie presja, że muszę dać sobie radę. To nie jest tak, że ja tego wszystkiego chciałam. (...) Nie chciałam wchodzić w schemat. Ja tylko się zorientowałam, żę od początku w nim tkwię. Ze wyssałam go z mlekiem matki, tej z kolei wydrukowała babcia i idzie z pokolenia na pokolenie. Cała masa kobiet chce pokazać swoim matkom, że będą lepsze od nich, stawiają sobie to za cel najwyższy i zajeżdżają się, żeby komuś coś udowodnić.” I choć powyżej mamy chęć udowodnienia czegoś matce, to w mojej opinii w dobie mediów społecznościowych i łatwości wymiany poglądów (i perfekcyjnych zdjęć) on line, dochodzi jeszcze kwestia udowodnienia czegoś sobie samym i połowie internetu. Bo skoro one mogą i piszą, że to jest kwestia organizacji i chęci, to z nami coś nie tak, więc teraz musimy się spiąć, zorganizować i odpowiednio chcieć, a wyjdzie. I nie zrozumcie mnie źle – nie ma nic złego w tym, że komuś wychodzi ćwiczenie, realizowanie pasji, utrzymywanie domu w perfekcyjnym porządku i opiekowanie się dziećmi. Ale jest coś parszywie okrutnego we wmawianiu innym, że też tak mogą, a może i muszą, bo nie zawsze mogą i niczego nie muszą. A czasem nawet jeśli mogą, to w ich przypadku koszt tej możności daleko przewyższa zyski, bo życie to skomplikowana układanka na która składa się masa małych elementów i nie można własnej miary przykładać do innych. Znakomita większość matek stara się działać i organizować życie swoje i swojej rodziny najlepiej jak może w sytuacji w której się znajduje. I to jest świetne. To wystarczy. Bo nie wszystko jest kwestią chęci i dobrej organizacji – zwłaszcza przy dzieciach.

0
Dodaj komentarz

Nasza pierwsza noc na mieszkaniu za nami. Mała wprawiła nas w osłupienie. Normalnie potrafi ją wybudzić szelest ruszonej nogą kołdry, albo kość strzelająca w mojej stopie, tuż po tym, jak trzeci raz próbuję ją odłożyć do łóżeczka, w końcu z dobrym skutkiem, i zechce mi się głupiej oddalić. W Sylwestra naokoło nawalały petardy, huk jak podczas wojny… A ona nic. Zen i kwiat lotosu. Z mężem wypiliśmy sobie po hipstersku buteleczkę cydru na spółkę, bo nie mogliśmy namierzyć w żadnym okolicznym monopolowym małego szampana. I tacy rozmemłani, w pidżamach, oglądając nawalonych sąsiadów (ale kulturka!), przywitaliśmy nowy rok. Wtuleni w siebie. Robiąc w głowie projekt łazienki. W swoich czterech kątach, z nadzieją, że to wróżba na 2018.

Ciągle żrą mnie wyrzuty sumienia i żal. Z tym mlekiem. Nosz zabijcie mnie. Nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić. Nie wiem, czy kiedykolwiek pogodzę. 

Przy okazji doszłam do pewnego wniosku, który walnął mnie z siłą czołgu. Wczoraj na przykład, pomimo przemiłego wieczoru - dziecko śpi, z mężem przytulanki i serial, dopadła mnie mega żałość. Spłakałam się. Poszły standardowe teksty: ‘‘zawiodłam jako matka…’‘. Mąż robi, co może, by mnie wyciągnąć z tego psychicznego dna. Pociesza, głaszcze, całuje, mówi, że jestem najlepszą mamą na świecie, że jak robić dzieci, to tylko z taką, jak ja. Bla bla bla. Ja i tak ryczę. Mam wrażenie, że w głowie siedzi mi bezustannie jakiś chór. Wiecie, taki chór jak to jest w tych wszystkich dramatach. Bohaterowie robią swoje, a chór komentuje. I ten chór w mojej głowie podważa każdą moją myśl. ‘‘Może mogłaś wytrzymać jeszcze trochę… A może wcale nie robisz tak dobrze, jak Ci się wydaje… A może wystarczyło kupić homeopatyczne kropelki... A byłaś z dzieckiem u: neurologa/logopedy/rehabilitanta/gastrologa/alergologa/osteopaty (niepotrzebne skreślić)? Czemu jeszcze nie?!’‘. I wiecie co… jestem durna, że ja od razu nie wpadłam na to, kto tym chórem jest.

Olśniło mnie, kiedy położyłam dzisiaj małą do kojca, i nagle przydreptała moja matka… ‘‘Jak ta stara Cię ubrała? Gacie krzywo, skarpetka spada, koszulka niewetknięta w spodenki… Ja poprawię, o… Bo ona nic nie widzi, nic a nic… A dziecko się męczy... Proszę… Od razu lepiej… Przyszła babcia i naprawiła...’‘.

Kuźwa, tym chórem w mojej głowie jest moja matka. Matka, która zawsze ma ‘‘B’‘ na moje ‘‘A’‘ a z ‘‘C’‘ to wyskakuje, nawet jak nie mam do powiedzenia nic. 

Wkurwiała mnie dziś dokumentnie, choć ani razu nie powiedziałam NIC takiego.

- Co ty będziesz tam robić całymi dniami na tym mieszkaniu?
- No… nie wiem. Coś na pewno.
- Boże jedyny, nudy takie, nawet telewizora nie macie.
- … tutaj są telewizory aż dwa, a nie wiem, czy zauważyłaś, ale żadnego nie oglądam.
- … nieważne! Chodzi mi o to, że tu się przynajmniej dzieje coś. Ktoś zawsze coś gada, czasem się z kimś posprzeczasz, życie…
- [patrzę na nią wymownie] No właśnie… zawsze…
- Ach… no tak. Ja zapomniałam. Że tobie tu źle. Że ty nas nienawidzisz! No tak. Że ja trójkę dzieci wychowałam, ale, haha, no tak! Głupia stara nie wie nic! I cię tak denerwuję, królewnę… Wiesz co ja ci powiem? Jak ja bym była tobą i by mi było tak baaardzo, baaardzo źle, jakbym tak nienawidziła tych moich starych, jakbym tak nienawidziła tej wsi, tego domu i w ogóle wszystkich, no bo to jesteś cała ty - ty wszystkich nienawidzisz, to bym się już dawno wyniosła. A tak to nie wiem, co ty tu robisz… Boże, weź temu dziecku popraw ten kaftan, bo tak odstaje… Że ty tego nie widzisz! Ale babcia widzi…

Kurwa, dajcie mi order, bo NIC jej nie odpowiedziałam. Przyjęłam sobie za punkt honoru, że nie dam się już sprowokować.

Tak… To jej kwestionujący wszystko skrzek dźwięczy mi w głowie. Zawsze.
Karmię swoim mlekiem? ‘‘Boże, może byś przeszła już na ten Bebilon, co to siostrzeńcowi smakował, no. Chociaż spróbować. Czemu jesteś taka uparta? Przecież nie każda może!’‘
Karmię mm? ‘‘No dobra, może już starczy, heloł? Są dwie szuflady mleka w zamrażalniku. Może by tak jej podawać raz dziennie? No czemu nie?’‘
Odciągam? ‘‘Boże, po co tak się męczyć? Dzieckiem byś się zajęła, a nie… Ten odgłos laktatora… ‘‘Buu, buu, buu…’‘. Słuchajcie, jak ona się meczy! To niby ten laktator, a tak naprawdę to ty. ‘‘Buu,buu, buu…’‘. Co za męczarnia! Jak mleczna krowa!’‘
Nie odciągam? ‘‘No i co? Już nie odciągasz a dzieckiem się nie zajmujesz. Siedzę z nią tu pół dnia. Co? Byłaś na pięć minut w toalecie? Nie, jak Boga kocham, siedzę tu z nią pół dnia. Ekhem, no wiesz… Nie, żebym jej nie kochała, ale z nią tu siedzę, choć WCALE NIE MUSIAŁAM, a ty i tak jesteś dla mnie wredna. Heee? I co? Widzisz, wnuczko, jaką masz dobrą babcię…’‘.
Chcę iść z małą do lekarza? ‘‘Jezu, no. Bakterie w moczu. No i co? Ty też pewnie nie raz miałaś i pewnie sama z tego się wylizałaś. Nigdy z tobą do lekarza nie chodziłam. Po co niby? Co z tego dziecka robisz za kalekę? No fajna przecież jest, śmieje się. Co, płacze? Przy mnie nie płacze. PRZY MNIE. NIE PŁACZE. A przy tobie tak. Hee? O czymś to chyba świadczy!’‘.
Nie idę do lekarza? ‘‘Boże, to dziecko ma coś na oku, przysięgam. Zadzwoń, niech ktoś przyjdzie i to obejrzy! Co? Firanka się odbija w tęczówce? Nie, to niemożliwe, to jakiś kłak… Albo ją ktoś zauroczył… Czemu jej jeszcze nie ochrzciłaś?!’‘

Dlaczego ja się dziwię, że mam jakąś pieprzoną schizofrenię i nie mogę raz a dobrze podjąć jakiejś decyzji i się tego trzymać?

To mi też trochę uświadamia, że czy się nam podoba, czy nie - zawsze z pokolenia na pokolenie przechodzi jakiś schemat. Rany, jak ja nie chcę niczego takiego wdrukować Miśce! A i tak pewnie jej przekażę jakiś zaraz… Jak nie skrzek mojej matki, to może uporczywe usiłowanie, by być przy niej na tip-top pod każdym względem, właśnie żeby się czasem nie podłożyć i nie dać jej złego wzorca. Rżnięcie idealnej matki to też nic dobrego. Nie chcę, by mała dorastała w poczuciu, że nie ma mieć furtki na żadną życiową pomyłkę.

A tak w ogóle to zastrzelcie mnie. Mam dość swojego dziecka ostatnio. Tak, napisałam to. Rrrany… Podobno po trzech miesiącach jest cud, miód, malina i orzeszki? No ja nie wiem. Mi się córka uwsteczniła. Nadaje gorzej niż noworodek. Kiedy zasypia wieczorem, to siadam do swoich rzeczy z, dosłownie, ogromną ulgą, a jak budzimy się obie (a raczej… ona wybudza mnie) rano, to w głowie mam ‘‘Ja pierdolę, od nowa tango…’‘. W sumie gdzieś tak od dziewiątej rano do jakiejś osiemnastej, kiedy z mężem odpalamy cały rytuał - kąpiel, smarowanie, ubieranie w pidżamkę, butla, próba ukojenia dziecka w histerii (za często się to zdarza…), znów butla (ta nieruszona w poprzedniej próbie) - dla mnie to jest jedna wielka walka o przeżycie. Dziecko jest super ekstra do dwunastej, a potem klękajcie narody. Trze oczy, wierci się, marudzi pod nosem, stęka, ale spać nie pójdzie. Próbuję ją usypiać na milion sposobów, działa oczywiście tylko jedna rzecz - noszenie w pionie, co zmusza mnie do odkurzenia chusty (byliśmy raz na warsztatach, ale że bałam się ją taką wiotką motać i że, z fizjoterapeutycznego punktu widzenia, mogłabym jej zrobić kuku nieprawidłowym motaniem, skapitulowałam). Odłożona na powierzchnię płaską podnosi alarm, co raz, że nie jest miłe dla ucha, a dwa, że włącza mi się Pawłow i mam stresa, że zaraz wparuje moja matka mówiąc, że biję dziecko (‘‘w żartach’‘ kuźwa…). Drzemki dwie, maks to pół godziny. I przez te pół godziny też nie mogę nic zrobić, bo muszę ją albo trzymać i nie oddychać, albo siedzieć obok i nie ruszać. I tak cały, kurna, dzień. Czasem się zastanawiam, czy to nie moja wina. Może jestem przy niej zbyt spięta? No ale przecież nie krzyczę na nią, delikatnie podnoszę, delikatnie odkładam, głaszczę, całuję, przytulam, pieluchy zmieniam z ogromną delikatnością, przez obroty, żadnych unoszeń… Nie mam pojęcia, co to dziecko chce. Nie cierpi jakoś wybitnie, bo jak uda mi się ją zagłuszyć podczas jej arii operowych wspomnianym "Hej, Sokoły!" albo ostatnim hitem: "Pędzą konie po betonie…" to śmieje się rycząc i sama nie wie, co jej dolega. Na zęby to nie wygląda. Prawdę mówiąc nie zdziwię się, jak zęby wyjdą grubo po szóstym miesiącu, przez te nasze przeboje z jedzeniem. Nie zdziwię się, jeśli moje dziecko ma jakieś problemy z odpowiednim wchłanianiem i niedoborami…

Właśnie… Mamy niezłą wyprawę do poczynienia. Ósmego mamy alergologa, oczywiście prywatnie. Nie mam zamiaru wydać ponad stówy na tekst, że mam zrobić takie, takie i takie badania, i wtedy dopiero zaczniemy wywiad - za kolejną stówę. Dlatego zdecydowałam, że robimy komplet badań: siku ogólne i posiew, kupa posiew, morfologia z rozmazem ręcznym, ferrytyna, witamina D. I stwierdziłam, że najlepiej w szpitalnym laboratorium, bo najdokładniej. Dlatego jutro robimy wyprawę życia - jedziemy wieczorem na mieszkanie na kolejną nockę, żeby tam z małą zabumelować, z samiutkiego rana tam skoczyć, zrobić pobranie (BOJĘ SIĘ JAK CHOLERA!) i w sumie spędzić na mieszkaniu kolejny dzień, co by zminimalizować podróże z dzieckiem i jakoś ułatwić Michałowi start w pracy tego dnia. Matko, ile zachodu… O ile prostsze byłoby nasze życie, gdybyśmy już tam mieszkali!...

Ach, no i co jeszcze… Mała je Neocate od dwóch tygodni. Generalnie mam wrażenie, że pod względem skóry jest lepiej. Refluks alergiczny jakby ustępował. W kupach śluz jest cały czas, ale na to pewnie potrzeba czasu, aby zniknął całkiem. Jedynie gazy się nas przykleiły, ale to podejrzewam bardziej wina tego, że mała akceptuje tylko najprostsze i najtańsze (dając tym faka dziesiątkom złotych, które wydałam na aventy, habermany, lovi, medele i inne cuda na kiju) wąskie butelki Canpola, które nie mają żadnego odpowietrzania, a mała też dzikuje przy tych karmieniach. Idzie do nas wąski Dr Browns i to moja ostatnia nadzieja. Je też bardziej świadomie - zdarza jej się na śpiku, ale coraz mniej. Co do ilości - nie poprawiły się, są nawet mniejsze niż na moim mleku. Zjada 550-650 dobowo. Dalej przybiera tak samo - 10g na dobę to jej standardowe tempo, niezależnie, co je. Jedyna dobra rzecz, że wyleczyłam się z wciskania jej jedzenia, bo wyleczyła mnie książka "Moje dziecko nie chce jeść" Gonzaleza. I kuźwa… powinnam to była przeczytać jeszcze w ciąży. To powinna być obowiązkowa lektura dla każdego przyszłego rodzica. No ale trudno… Postaram się chociaż rozszerzania diety nie spieprzyć, choć pewnie będzie to dla nas niezwykle trudne… Szykuję się na rzeź.


Zazdroszczę mojemu mężowi, że tak po prostu zasypia, a ja produkuję w tym czasie wpisy na Kidz...

6
komentarzy
avatar
Kochana masz order! Bo ja bym najzwyczajniej w świecie nie wytrzymała. Ale teraz już będzie lepiej może to właśnie było Ci potrzebne. Przerwa od tego ciągłego "doradzania". Pamiętaj - jesteś mamą i to Ty wiesz najlepiej co potrzebne Twojemu dziecku. Jak ma mieć krzywo włożoną bluzkę to tak ma być i koniec trzymam kciuki :* a co do butelki to u nas sprawdził się dr Browns mozes z jeszcze wypróbować Mam. Też ma odpowietrzenie buziaki :*
avatar
Podziwiam, że wytrzymujesz wszystkie te przytyki swojej mamy. Moja tez była nadgorliwa przy pierwszej wnuczce, ale ja jej robiłam wszystko na przekór, po swojemu, bo to moje dziecko. Mała miała straszne kolki przez 2 miesiące i jej wieczne codzienne telefony, jak noc, jak mała, doprowadzały mnie do szału. Także wiem, co czujesz. Na szczęście nie mieszkałyśmy razem, bo chyba byśmy się na siebie poobrażały na śmierć.
Co do usypiania, to może spróbuj w wózku ją bujać w przód i w tył. U mnie to czasem jeszcze skutkuje mimo, że ma 1,5 roku.
avatar
Rybuu. Mój syn podobnie miał drzemki krótkie w ciągu dnia i w nocy się budził ale później zaczęłam walczyć żeby były trochę dłuższe. Miałam do wyboru spacery w zimie z dziećmi lub spanie syna w ramionach przez 45 minut. Niestety nie miałam zawsze ochoty na spacery w ziemię więc najczęściej siedziałam na kanapie lub na łóżku z synem i poduszka pod jego głową. Czasami wychodziły 3-4 drzemki w ciągu dnia później 16przygotowanie do kąpieli butla i spać. . Później córka itd. Niestety zajęło mi chyba 4 tygodnie zanim zaczął ładnie spać. W ciągu dnia i nocy. Używałam butelek Mam Anti-colic są rewelacne mam zestaw 2 butelek wogole nie otwarty mogę wysłać bez żadnych kosztow.
Za to Córka moja miała ogromne kolki i jej tylko pomagało chodzenie przy oknie jej głową przymskie moim sercu i bujanie się przy oknie. Możesz to spróbować na piłce.
avatar
Ooh zapomniałam . Tak twoja mama to klasyka czasami nie wiem skąd takie teksty bierze i mam nadzieję że już wkrótce się wyprowadzić ie na swoje. Trzymam kciuki.:-) :-). Ja mam podobna babcie i bratowa więc rozumiem Cie.
Tak twoje Samopoczucie może wpływać ,że córcia płacze ale da się to ogarnac. Ja naprzykład znalazlam jakąś głupia grę na telefonie i która kiedyś działała na mnie relaksacyjnie a później znalazłam książkę która pomaga mi skupić się na czymś innym ale nie na problemach, to też może byc cokolwiek innego uspakajacego.
PS. To tylko moje osobiste doświadczenia. Wiadomo Ty znasz swoją córcie więc wiesz co się jej może spodobać lub co zadziała. Pozdrawiam Asia
avatar
Kochana najlepsze wyjście z całej sytuacji to przeprowadzka i to jak najszybciej bo oszalejesz. Wiesz mi wiem co mówię mieszkałam u teściowej 5 miesięcy po urodzeniu małej i chociaż zachód siła do mnie tylko raz dziennie to myślałam że kawalerkę d dobrych rad . Podziwiam cię że tyle wytrzymujecie wszyscy z nią i jej tekstami.
avatar
Owieczko - dziękuję za rady. W sumie robię dokładnie tak, jak Ty. Że tak powiem filozofia "Rób to, co działa" - jak nie piłka, to leżenie razem na łóżku albo spacer. Co do butelek - czy mają wąską szyjkę? Bo obawiam się, że mała innych nie będzie tolerować .
Dodaj komentarz

Parafrazując pana od numeru 'Miłość w Zakopanem' - cześć, tu Maria.

Oj, działo się dużo w ciągu ostatnich dni.

Zaliczyliśmy naszą wyprawę na kompleksowe badania małej. Nawet nie wiecie, jak strasznie się wku...rzyłam, gdy zajechaliśmy piątego do szpitala (po nocy na mieszkaniu poprzedzonej jednodniową wyprowadzką, a wiecie, jak to jest z małym dzieckiem - auto napchane siatami, jakby cyganie jechali) a tam mówią nam, że laboratorium nieczynne, bo JUTRO trzech króli i oni mają wolne. Kuźwa. 'Służba' zdrowia. Wylądowaliśmy w sumie w punkcie poboru, do którego nie chciałam za bardzo jechać, ale trudno. Plan był taki, że przy pobraniu krwi miał być tylko mój mąż, a ja miałam wyjść i nie słuchać (taką samą strategię mamy na kolejne szczepienia), ale sumienie nie pozwoliło oddalić mi się od gabinetu i w ten sposób wwiercałam się czołem w ścianę, kukając jednym okiem zza futryny na drącą się Miśkę. O mało nie padłam ze stresu, a oczywiście moje dziecko dostało naklejkę 'Dzielny pacjent' i tuż po salwie histerii nie omieszkało wpakować ją sobie do ust, uśmiechając się szeroko. Ych.

Wyniki przyszły dość szybko i cóż mogę rzec. W posiewie kupy czysto, w moczu też, rozmaz ręczny krwi trochę świadczy o obniżonej odporności, morfologia cacy, CRP też, krew utajona w kupie znikła (jupi!), witamina D w normie iii… moje największe zdziwienie. Po tym, jak kazali nam suplementować w szpitalu żelazo, a ja deczko olałam ten fakt i skończyło się na dwóch saszetkach Actiferolu, byłam przekonana, że to moje chuchro z podkrążonymi oczami, które nie chce jeść, na stówę ma jakąś anemię. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam to: hemoglobina 11.4 (widełki 10.1-12.9), Żelazo 93 (!!! widełki 40-100), Ferrytyna 58 (widełki 11-307). No i dobra, zapasy żelaza się kończą, ale moje dziecię nie ociera się nawet o niedokrwistość fizjologiczną. Generalnie przebadałam od stóp do głów zdrowe dziecko - czy jestem psycholką? 

Z kompletem badań wybraliśmy się w końcu do alergolog, która po wywiadzie (bardzo zresztą dokładnym) wydała nam oświadczenie - mamy dziecko alergiczne , to już oficjalne. I możemy kupować Neocate na ryczałt. Jakaś uparta cząstka mnie ciągle myśli o karmieniu moim mlekiem, więc zapytałam, czy mogłabym spróbować zrobić za jakiś czas prowokację (pomału schodziłam z ilości ściągań i w końcu zostałam przy jednym wieczornym, ilości poleciały z 1L na 200ml, ale tak czy siak - maszyna wciąż działa). Dostałam zielone światło po miesiącu aminokwasów. Postanowiłam, że sama spróbuję zrobić sobie panel pokarmowy z krwi. Jestem ciekawa, czy coś wyjdzie.

Potem zajechałam na trzy dni do teściów. Generalnie chyba nie ma bardziej patowej sytuacji - uciekać do rodziców męża przed własnymi rodzicami. Ech. Ale tak żeśmy postanowili po ostatnim 'zwarciu do masy' - Michał spada na delegację, a ja spadam z domu, bo w pojedynkę po prostu nie potrafię żyć z moją rodziną pod jednym dachem. To były dość… ciekawe trzy dni. Przede wszystkim w godzinach popołudniowych druga babcia i czternastoletni wujas Miśki zajmowali się nią bez mrugnięcia okiem, stęsknieni i porażeni obecnością gościa, jednocześnie nie smęcąc jak moja rodzicielka. Nie zmienia to faktu, że do południa mała była po prostu… uuuh, no straszna w obyciu. Myślałam, że jej ukręcę ten mały, słodki, włochaty łepek. Smęciła niesamowicie, ja już włosy z głowy zdzierałam. Jedynym momentem oddechu był spacer, podczas którego czułam się, jakbym goniła własny ogon, do tego wysyłałam w myślach ogrom faków osobie, która zaprojektowała chodniki w rodzinnej wiosce męża, bo krawężników było multum i to co kawałek, więc wachlowałam wózkiem jak nienormalna. Szczeniaczek-Uczniaczek naprawdę ratuje nam dupę, bo Miśka dziada uwielbia, a najbardziej tryb zapuszczenia wszystkich piosenek pod rząd. Nie wiem ile ich jest, sporo. Z mężem znamy wszystkie na pamięć i to na tyle, że jak jeden hit się kończy, to my już wiemy, jaki jest następny. Tak czy siak - jak bardzo by nie wyła, wystarczy jej go podstawić pod nos i nagle jest 'ooo, ale super!'.

Podczas tej wizyty teściowa zabiła mnie jednym tekstem: 'Michała siostra też nie lubiła jeść, ale to do czasu operacji nerek w wieku trzech lat'. Cooo, kuźwa?! Moje dziecko miało dwie infekcje układu moczowego, a ty mi dopiero teraz, teściowo, mówisz, że w rodzinie krąży jakaś wada? Dokładnie chodziło o brak zastawek i refluks moczowy. Sporo się o tym naczytałam. Tego dnia postanowiliśmy z mężem, że odwiedzimy jeszcze nefrologa, którego odwiedzić mieliśmy, ale przez alergię totalnie żeśmy olali temat, a poza tym wszystkie badania siuśków małej są spoko od ostatniego zumu.

Ych… Kolejny pediatra. Dużo ich już widziałam. Plus jest taki, że mam jakieś w końcu pojęcie, do kogo warto iść. Minus - wydaliśmy już na te wizyty tyle pieniędzy, że spokojnie mogłabym z nich sfinansować małej porządny, nowy fotelik, tyłem do kierunku jazdy ze wszystkimi bajerami. Tak czy siak pani nefrolog była bardzo spoko, tylko że… stwierdziła, że warto by zrobić dziecku cystografię, nawet dała nam skierowanie. Dla tych, co nie wiedzą - cystografia polega na tym, że do pęcherza wpuszczają przez cewnik kontrast, a potem robione są zdjęcia rentgenowskie, co by właśnie wykluczyć refluks dróg moczowych. Brzmi hardkorowo. Uzasadnienie - dwa zumy i obciążenie historią rodziny. No i że małe dziecko nie będzie raczej tego pamiętać. Mąż próbował mnie do tego przekonać, ale chyba spasuję… Robić dziecku tak inwazyjne badanie… bo tak? Bo coś 'może' być? Kurna, nie wiem. Stwierdziłam, że badanie moczu co miesiąc plus kontrolne usg nerek powinno wystarczyć, powtarzamy je zresztą w przyszłym miesiącu. Jeżeli, odpukać, coś się stanie, i będę musiała zrobić to badanie dwulatce… pewnie dopiero wtedy pożałuję swojej decyzji. No ale cóż… Wystarczyło mi, że nefrolog stwierdziła, że jeżeli brak zakażenia dróg moczowych to w sumie samo cofanie się moczu na tym etapie nie powodowałoby jazd z apetytem. Więc obecne jedzenie małej nie ma z tym żadnego związku, a cóż… Mogłabym zmienić znane porzekadło na: 'Ciebie lepiej żywić niż ubierać', bo moje dziecko żyje cały czas na energii słonecznej. Często sobie myślę, po cholerę ją odstawiałam, skoro niezależnie od rodzaju mleka i 'naczynia' jest, jak jest. Eh. Czasu nie cofnę.

Pewnie to czytacie i myślicie 'raaany, jaki sajgon'. Generalnie patrząc na małą nie stwierdzilibyście, że coś jej jest. Pomału klaruje się jej temperament. Cytując fizjoterapeutkę (tak, tam też dotarliśmy) - Miśka to taki zachowawczy typ. Kiedy pojawia się ktoś nowy albo jest w nowym miejscu, zachowuje spokój. Obserwuje dookoła. Bada grunt. Dopiero, jak poczuje się 'swojo' to pokazuje pełny wachlarz swoich możliwości - głośno daje znać o dyskomforcie albo jajcuje aż miło. Odkryła, że grzechotki grzechoczą. Czasem tak napitala, że boję się, że sobie oko wybije. Rozwala mnie jej natura badacza - biorąc do ręki zabawkę ogląda ją i zezuje na nią z każdej strony, bada metki, koraliki, ćwiczy na każdym chwyt pęsetowy, smakuje, potem znów ogląda… Jest to do bólu komiczne. Jestem mega dumna patrząc, jak sobie radzi próbując sięgać po zabawki - kiedy muska jakąś daleko położoną grzechotkę czubkiem palca to przypomina małego dorosłego, któremu nie chce się wstać po pilota, ale ciągle walczy, by po niego sięgnąć. Na brzuch przewraca się w sumie bez problemu, z brzucha na plecy w sumie nie udało jej się świadomie ani razu, więc czekamy. Leżąc na boku potrafi jednak unieść głowę, wypina też leżąc na brzuszku dupcię, więc chyba zbliżamy się małymi krokami do siadu i raczkowania. Mówię 'małymi', bo w sumie moja koszykarka to taki mały słabeusz, co w sumie potwierdziła fizjo, więc nieco jeszcze poczekamy. Matko, czy ja to ogarnę? Póki co próbuję ją chustować - dopiero, bo przez to, że była tak długo taka wiotka strasznie się bałam. Ale idzie coraz lepiej. Niedługo będziemy królować na dzielni podczas wiosennych spacerów - mam wrażenie, że dużo łatwiej będzie zrobić małe zakupy z dzieciakiem z przodu niż tachając ze sobą ogromny wózek. Zobaczymy.


A u mnie taka zmiana, że moja introwertyczna natura dostała prezent wczoraj - byłam cały dzień sama na mieszkaniu i sprzątałam w totalnej ciszy. Rany. To było cudowne.


***
Owieczko - odpowiedziałam w poprzednim wpisie na Twój komentarz.

1
komentarzy
avatar
Rany, jaki sajgon, dokładnie tak sobie pomyślałam. Nie jesteś psycholką, bo coś jest na rzeczy. I cudownie, że badania w normie, chociaż tyle dobrze! Oczywiście główna zainteresowana ma zapewne na wszystko wywalone, ot taki typ Nie wiem co tu się ostatnio z komentarzami odbywa ale spieszę donieść, że przynajmniej dwa moje zeżarło, a były już popełnione. Widocznie strasznie smęcę, taki los Wysyłam resztę optymizmu! Wiesz, u mnie to klasyczna choroba dwubiegunowa, raz euforia a za chwilę dolina A;e walczę, walczę dzielnie. No i zara wiosna! Będzie git. I spoko, na pewno Misia zawstydzi Pierdosława (ey, zupełnie nie wiem co ja mam z tymi gazami, przecież on nie wietrzy częściej niż statystyczne niemowlę, hmmm)i pierwsza przekręci się z brzucha na plecy. No na bank! Buzi dla Was :*
Dodaj komentarz

Za sześć dni dzieć mi skończy pół roku, ha! Czaicie to? Bo ja nie. Dzisiaj mam ochotę popełnić sobie wpis… taki o, Miśkowy. Totalnie nielekarzowy, niekupowy, niealergiczny, nierefluksowy, bo przez te wszystkie nasze przeboje za mało piszę, jak fantastyczne mam dziecko.

Otóż małej już nieco wyklarował się temperament i usposobienie, co z jednej strony napawa mnie optymizmem, a z drugiej sprawia, iż "cierpię" niemożliwie. Miśka ma wszelkie cechy hajnida ciekawego świata. To się objawiało już od chwil, gdy leżała plackiem - wszystkich wprawiało w osłupienie, z jak dużym skupieniem obserwuje świat, jak bardzo wydaje się chłonąć wszystko, co dzieje się naokoło. Teraz już wiem, że to nie była moja nadmierna interpretacja, napędzana egoistyczną potrzebą stwierdzenia, że mam ponadprzeciętnie inteligentne dziecko, a smętne preludium do tego, co jest teraz.

Dzień mała zaczyna na pełnej petardzie - sru na brzuch, śmieje się do mnie. A potem jazda… Jedna grzechotka, druga, trzecia, książeczki (BOŻE, JAK ONA KOCHA KSIĄŻKI! <3), grające przytulaki. Potem kwik - "matka, noś mnie, chce oglądać dom!". Bardzo często kończy się tak, że 3/4 dnia ją noszę i przez to mam nieustanny syf naokoło siebie, bo nie mam kiedy go uprzątnąć. Chusta nie daje rady niestety - jakby się dało przodem do świata to by było pozamiatane… dosłownie i w przenośni. Wszystko jest ciekawe, ale tylko na pięć minut, bo świat trzeba odkrywać bez przerwy. Także Miśka śmieje się - a to do lustra, a to do mnie, a to do babci, a to do psa. Łóżeczko parzy - no chyba, że stoję nad nią i do niej gadam albo śpiewam. Z fascynacją w oczach obserwuje, kiedy coś jem, co już mi powoli podpowiada, że dzieć robi się gotowy na rozszerzanie diety. Jak już uda mi się legnąć cielskiem, to zazwyczaj z dzieckiem obok i z "Kicią Kocią" w rękach. Z drzemkami się nam poprawiło, ale, hahaaa, i tak jest walka nieustanna. No bo po co spać, jak można eksplorować? Już trze oczy, oj trze, trze, ślepia czerwone jak królik, ale… ale ej, co to… "Czy to mój zajebisty rękawek? Koniecznie muszę go wymemlać i na niego popatrzeć!". Skończy się faza na rękawek, to jest faza na kołderkę, bo ma taki fantastyczny wzorek i trzeba go oblukać z odległości 5 milimetrów! A w międzyczasie zmęczenie rośnie i jest histeria z zapasami na łóżku w tle. No bo ja ją głaszczę, masuję, mruczę "Hej sokoły" w wersji Smooth Jazz do ucha, a ona oczywiście musi walnąć po dziesięć obrotów na brzuch, przez jedno i drugie ramię. Jak już zaśnie, to lepiej, żeby nikt się nie ruszał i nie oddychał. Miśka jest na nieustannym standby - przez pierwsze dziesięć minut snu ma lekko otwarte oko, monitoring działa, wiecie - w razie jakby wydarzyło się coś zajebistego. Ech. Mam wesoło.

No ale chciałam mieć wesoło. To mam.

Śpi właśnie obok, w łóżeczku, w którym niedawno była taka maleńka, a teraz… teraz żałuję, że nie mamy dla niej jakiegoś wybiegu. Rany, ile razy ją przyłapałam, jak leży w poprzek z nogami między szczeblami, zadowolona z siebie. Tak bardzo nie mogę się doczekać, kiedy zacznie mówić (a mam wrażenie, że to będzie całkiem szybko). Powiecie, że zwariowałam. Ale same widzicie… mam taką niesłychaną potrzebę wodolejstwa, gadania non stop o wszystkim. We dwie na pewno się skumamy. Choćbym miała odpowiadać na milion "Ale mamusiu - dlaciemu?" danego dnia. Mój stary z nami oszaleje - trudno!

Rany, ile to energii i niezachwianego niczym optymizmu… W tak małym ciałku, pomimo tylu przeszkód… Powinnam się od niej uczyć tego. Tego jej bycia tu i teraz. Tego: "dobra, to już widziałam - chodźmy dalej, szybciej, poznawać świat!".  Nie mogę się nadziwić, że rano otwieram oczy i z bólem dupy wstaję z łóżka, myśląc o kolejnym maratonie z siedmiokilowym tobołkiem na rękach jak o czymś NAAAJGORSZYM, czekam cały dzień aż zaśnie, a jak już śpi to mam ochotę ją obudzić i tulić do siebie. Ach, mamą być!

2
komentarzy
avatar
Czekam z niecierpliwością na każdy Twój wpis.
Moja Matylda zaczęła od tygodnia pełzac i powiem Ci, że to ulga dla calej rodziny, naszych rąk i kregoslupow. Także i Ty niebawem odpoczniesz. Dziecko jest tak szczęśliwe, że może sie samo przemieszczac, że nie domaga sie takiej uwagi.
To co piszesz o swoim domu przypomina mi jak wyglądało moje mieszkanie 4 lata temu, kiedy urodzilam synka. Wieczny bajzel i nawet nie mialam jak sie umyc. I tak sobie myślę, dlaczego teraz mając dwojke dzieci mam posprzatane i ja też chodze umyta i z makijazem? Wniosek? Moze warto rozwazyc opcje drugiego dziecka w przyszlosci?
avatar
Misia fajnie się rozwija i ty jesteś szczęśliwa służy ci matka macierzyństwo służy a co do braku miejsca to wiem coś o tym jeszcze niedawno kisiłam się w jednym pokój a teraz mam przestrzeń i luz i matę rozkładamy gdzie nam przyjdzie do głowy wam też potrzebna jest przestrzeń i to jak najszybciej bo Misia już nieźle fika
Dodaj komentarz

Blog Mataja - Narodziny matki - najtrudniejsza faza porodu (klik)

[justify]W pierwszej ciąży intensywnie przygotowywałam się na narodziny dziecka – czytałam, chłonęłam wiedzę – byłam wzorową uczennicą obkutą do egzaminu z bycia matką na blachę. Nie byłam jednak przygotowana na to, że wraz z dzieckiem narodzę się także ja… na nowo. W ciąży bowiem naiwnie zakładałam, że po pojawieniu się dziecka niewiele się zmieni. Będziemy żyli sobie jak dawniej, tylko z dzieckiem u boku. Wydawało mi się kompletnie nieprawdopodobne, że niemowlę może namieszać w życiu, emocjach, a już zwłaszcza tożsamości, bardziej niźli taki powiedzmy chomik. Przecież małe to jest, śpi dużo, nie mówi, nie chodzi, więc po prostu trzeba sobie dzień zorganizować, znaleźć trochę czasu na zmiany pieluch i gotowe. Cóż, jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to jednak ja muszę dostosować się do półmetrowej istoty, która nawet nie ma zębów, a mimo to decyduje o tym kiedy śpię, kiedy jem, kiedy odpoczywam, kiedy rozmawiam z mężem. (...) Stawanie się matką nie jest bowiem czymś na co można się przygotować – możemy pochłonąć wszystkie poradniki świata, ale na narodziny naszej nowej tożsamości nie przygotuje nas nic, bo proces przekształcania się z osoby odpowiedzialnej li tylko za siebie w osobę, w rękach której spoczywa los innej istoty, jest drogą pełną niespodziewanych zwrotów akcji i powodzią emocji, w których nie zawsze łatwo się odnaleźć. (...) Stawanie się matką nie jest bowiem tożsame z wydaniem na świat dziecka i trzymaniem go po raz pierwszy w ramionach. Stawanie się matką to proces znacznie dłuższy niż najdłuższy nawet poród. To okres życia, w którym wiele kobiet czuje się zagubionych pomiędzy tym, kim było przed pojawieniem się dziecka, tym kim sobie wyobrażało, że będzie w oparciu o nierealistyczny, perfekcyjny obraz macierzyństwa ułożony w ciążowej głowie, a tym kim się faktycznie stało. (...) Nie twierdzę, że kobiety kiedyś miały łatwiej, bo wszystko zależy od tego, na który aspekt ich żywota spojrzymy, ale śmiem twierdzić, że nasze mamy nie musiały tyle energii i wysiłków intelektualnych poświęcać na dokonywanie pewnych wyborów. Ot zwykle wychowywało się dziecinę w podobny sposób, w jaki samemu zostało się wychowanym i finito. Dziś mamy dziesiątki wzajemnie wykluczających się filozofii wychowawczych i setki sprzecznych porad. Weźmy dla przykładu temat, który aktualnie wałkuję, czyli szkołę. Gdy ja i moje siostry byłyśmy małe, nikt się nad tym nie głowił – dzieci szły do szkoły mając lat 7. Szkołę narzucała z góry rejonizacja i cześć pieśni. A dziś? A dziś zatapiamy się w setkach artykułów roztrząsających kwestię tego, czy lepiej posłać do szkoły sześcio- czy siedmiolatka, a gdy już uda nam się zdecydować, jest jeszcze gorzej, bo pytanie brzmi: szkoła publiczna, a jeśli tak to która, bo ta ma lepszą salę komputerową, a ta mikroskopy w pracowni biologicznej, ale wtedy przyjdzie ktoś, kto powie Ci, że szkoła państwowa to strzał w kolano, bo najlepsza będzie szkoła demokratyczna, a inny, że figa, bo lepsza prywatna z drugim językiem wiodącym, a trzeci, że jedynym gwarantem szczęśliwej przyszłości jest Montessori, a na końcu i tak ktoś powie, że tylko edukacja domowa i co wy w ogóle wiecie o życiu. I choć to wspaniale, że dzisiejsi rodzice poświęcają mnóstwo czasu i pomyślunku na zastanowienie się nad tym, co najlepsze dla maluczkich, to mnogość opcji spośród których możemy wybrać, przytłacza i przeraża, a jak sugerują badania, w ekstremalnych przypadkach może prowadzić do symptomów zbliżonych do tych obserwowanych przy wypaleniu zawodowym. To przerażenie szczególnie wyraźnie jest w pierwszych etapach (czytaj latach) macierzyństwa, w których ogrom miłości, szczęścia, strachu i zwątpienia w swoje kompetencje tworzą mieszankę wybuchową pod tytułem „nie wiem, co ja robię i czy robię to dobrze”. (...) Dzisiejsze macierzyństwo jest bowiem inne od tego, którego doświadczano kilkadziesiąt lat temu – dziś od rodziców oczekuje się znacznie więcej w zakresie poświęcania maluchom uwagi i inwestowania w ich rozwój, a dodatkowo od kobiety oczekuje się ekspresowego powrotu do formy i mimo rewolucji, jakiej doświadcza, niezaniedbywania żadnej ze sfer jej dotychczasowego, intensywnego życia, nakładając tym samym gigantyczną presję na matczyne barki. Wszystko to sprawia, że to, jakie wsparcie zapewnimy matce na tym wymagającym etapie przejściowym, będzie mocno rzutowało na jej dobrostan emocjonalny i psychiczny, który bezpośrednio wpłynie na jej stosunek do małego człowieka i nowych obowiązków.(...) Dla mnie ten okres przejściowy po narodzinach Pierworodnej nie był łatwy. Rozdarcie i ambiwalencja uczuć najlepiej oddają to, co wówczas działo się w mojej duszy, głowie i sercu. (...) Bo macierzyństwo generuje tak splątaną mieszaninę uczuć i myśli, że trudno mi to ubrać w słowa. Bo owszem czasem bywa trudne. Męczące. Przytłaczające. Ale daje przy tym niewyobrażalną siłę – dopóki nie miałam dzieci nie wiedziałam, że potrafię być tak silna, waleczna, odważna. Dla nich. Daje motywację. Dystans do bzdur. I miłość. Tak wielką i tak obezwładniającą, że żaden cholerny poradnik Cię na to nie przygotuje. Więc jeśli gdzieś tam jesteś droga upieczona matko i wkraczasz właśnie na wyboistą drogę przekształcania się z dawnej siebie w nową siebie, to dbaj o siebie, daj sobie czas, pozwól na niedociągnięcia i błędy, bo nie ma mam idealnych, są tylko prawdziwe, ale przede wszystkim pamiętaj, że w końcu będzie łatwiej – najtrudniejsze w macierzyństwie jest bowiem pierwszych 25 lat!
[/justify]

0
Dodaj komentarz

Muszę, bo się uduszę. 

AntiR - napisałaś, że jestem szczęśliwa i macierzyństwo mi służy. Otóż nie jestem i otóż nie służy. Tzn. no dobra - jaram się rozwojem mojego dziecka jak niczym innym, cieszę się każdym dniem, który nie ma w sobie aż tylu stresogennych czynników jak wtedy, gdy urodziłam i gdy zdiagnozowano zumy. Ale nie jest ze mną dobrze. Czasem mam momenty, że myślę: 'o, od dzisiaj cieszę się macierzyństwem!', piszę o tym a Wy gratulujecie mi w komciach. Niestety zazwyczaj przechodzi po paru godzinach.

Chyba jeszcze ani razu tego nie napisałam - jestem wykończona. Psychicznie i fizycznie. Celowo wkleiłam tu cytat z Mataja przed chwilą, bo początek jest o mnie. Też chyba myslałam, że jak pojawi się dziecko, to będzie ono po prostu kolejną osobą w rodzinie, której wydzielę po prostu część doby, a te pozostałe części to w sumie poświęcę albo sobie, albo mieszkaniu, albo mężowi, oczywiście patrząc z ukradka na dziecko, marudząc, że 'macierzyństwo jest takie wymagające!', no bo nie mogę gotować obiadu patrząc tylko na patelnię. Ha! Kurwa, ja nie wiedziałam, że ta pozostała część to będzie jakiś lichy skrawek dnia, i że jak już zostanie, to nie będę wiedziała, czy podczas niego zjeść, iść się wysikać, odetchnąć chwilę w ciszy, pójść spać czy ogarnąć chaos naokoło - zazwyczaj żaden wybór nie daje mi satysfkacji. Nie myślałam, że po pół roku to tak może wyglądać - miał być 'czwarty trymestr' a potem dziecko zajmujące się sobą na macie edukacyjnej, i tylko ja z boczku. A jest co? Miśka marudząca all day long, i ja, jedząca dwa posiłki dziennie (słuchajcie - to się niczym nie różni od diety eliminacyjnej, bo jem kaszę, którą się da wrzucić do gara na piętnaście minut), muszę nawet pomagać jej spać (już nie ma dramy na piłce do fitnessu, ale muszę koło niej leżeć plackiem i dać się trzymać za rękę, inaczej klops), no i to noszenie, noszenie, noszenie... I cyrk z jedzeniem. I stres.

Jeżeli za czymś tęsknię bardzo, to właśnie za takim 'Ok, coś za dużo się martwię - wezmę sobie urlop, zresetuję się i wrócę do żywych'. Odkąd w ósmej dobie po terminie porodu przekroczyłam drzwi szpitala, to stresuję się codziennie. Są jakieś pojedyncze momenty na 'uff', ale zaliczam je z bólem dupy, wiedząc, że zaraz się skończą, a po nich przyjdzie znów - stres, ból głowy i niepokój. No ale przecież nie mogę wziąć urlopu. Powiedzieć dziecku, że ma zaczekać dwa tygodnie. Ono nie zaczeka. Prawdę mówiąc to ma problem z leżeniem w łóżeczku przez pięć minut bez towarzystwa.

Zaczęłam sama siebie zagrzebywać i to jest smutne. Wyglądam jak żałość. Codziennie odkładam obcięcie paznokci u stóp, które wyglądają naprawdę obleśnie już, ale z Miśką nie mam czasu znaleźć cążek, a jak śpi, no to przecież nie będę hałasować otwieraniem szuflady, co nie? Zaczęłam chyba sabotować w głowie myśl o tym, że mogłabym kiedyś wyjść na ćwiczenia, potańczyć albo na randkę. I w związku z tym przestałam też widzieć sens w dbaniu o siebie. No bo po co poświęcać czas na coś, co jest niepotrzebne, zwłaszcza, gdy tego czasu nie mam? Żeby się pokazać z tuszem na rzęsach w biedronce raz kiedyś? Nie, szkoda energii... Najchętniej zakopałabym się pod kołdrę i nie wyszła. Ale z Miśką się nie da...

Mam z tyłu głowy taką myśl, że się ubezwłasnowolniłam na własne życzenie. Na własne życzenie spętałam się ciągłym zamartwianiem o jej zdrowie. Wycięłam się z rzeczywistości, tak jak ewaporowano niechciane jednostki w 'Roku 1984' Orwella. Byłam, nie ma mnie. Jest tylko jakaś bezkształtna, nieuczesana masa z nieświeżym oddechem, której istnienie zredukowało się do butlowania, zmieniania pieluch i przenoszenia dziecka z miejsca na miejsce.

Nie, nie jestem szczęśliwa i macierzyństwo mi nie służy. I wkurwia mnie, jak o takich jak ja, mówi się, że 'straszą macierzyństwem', nie jest przecież tak źle... No to niestety. Jest kijowo, jest bardzo źle. Ostatnio doszłam do wniosku, że bycie matką to nieustanny trening zaciskania dupy, choć już czasem myślisz, że bardziej nie możesz, bo już nią łupiesz orzechy włoskie, to zaraz leci drugi, trzeci, czwarty miesiąc takiego 'już kurwa nie mogę!!!' i budzisz się w momencie, jak dalej łupiesz, ale już orzechy kokosowe.

... ale Miśka i tak jest super hiper. Niech Was to nie zmyli.

5
komentarzy
avatar
A ja paznokcie u nóg maluję Cały czas tym samym lakierem co dzień przed porodem, czyli rok temu, ponieważ od roku nie chce mi się go porządnie zmyć zmywaczem, więc domalowuję do resztek ten sam kolor. A i tak dopiero wtedy gdy zejdzie więcej niż połowa. Z obawą oglądam dno w buteleczce- jak mam kupić nowy, skoro w Rossmanie używam tylko półek z kaszkami, pieluchami i słoiczkami z rybką w warzywach? Balsam do ciała kupiony w 38 tygodniu ciąży stoi nadal ten sam. Bo mi się nie chce smarować. Butów nie czyszczę, bo mi się nie chce. Tusz do rzęs służy dziecku do turlania. Czuję się zadbana i mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku jak się wykąpię i umyję zęby.
A co do przenoszenia dziecka z miejsca na miejsce... jak nosiłam to marzyłam żeby zaczęło chodzić. No i chodzi .Jeszcze za rączkę. Moją rączkę oczywiście przez 96% dnia. I jak po raz 48 w ciągu ostatniego kwadransa podchodzę do tego samego kaloryfera i po raz 48 kucam, żeby mała rączka mogła pokręcić termostatem, to uwierz, że mówię sobie "kurwa już nie mogę". Obliczyłam, że w ciągu ostatnich 365 dni przynajmniej 5 tysięcy razy zamiauczałam jak kotek i zagdakałam jak kurka . A cały ten wywód jest po to, żeby Ci przekazać , że bardzo dobrze Cię rozumiem. Trzymaj się Rybuuu, one rosną. Mam też 14-latka więc wiem to na pewno
avatar
Bergamotko, zapomniałaś o piosenkach i wierszykach czytanych tysiąc razy dziennie... Rybuuu, jedno jest pewne - to mija. To tylko rok, dwa z twojego życia, a dla twojej małej to cały świat, cały jej czas. Czytalas bloga 'matki denatki'? Bo czasem to juz tylko smiech, chocby przez łzy zostaje... trzymaj się!
avatar
To i ja się dołączę do lamentu nad paznokciami Moja Misia była chrzczona pod koniec sierpnia i wtedy zrobiłam pedicure. Resztki tego lakieru usunęłam w przeddzień Wigilii. Wcześniej, podobnie jak komentująca Koleżanka, uzpełniałam tym samym lakierem
Ostatnio rozmawiałam z mamą, która zauważyła,że powinnam pójść zrobić paznokcie. Może i racja, tylko po co?:/
Trzymaj się dzielnie. Nasze Michaliny w końcu przecież kiedyś urosną
avatar
Wiesz ja Ci powiem że też się przejechałam na macierzyństwie - zresztą wiesz. Jak mi koleżanki odpowiadały, że przez pierwsze miesiące przeczytały masę książek, albo nie wiedziały nawet że mają dziecko bo ciągle spało to aż się we mnie gotowało. I ciągle pytanie: czemu moje tak nie może? Spacerowalam z Jaśkiem i wspominalam dawnw beztroskie czasy kiedy to nic ani nikt mnie nie ograniczał. Weekend we Lwowie? Why not?! Jedziemy jutro nad morze? Jasne! Knajpa, piwo, impreza? Taaaaak! Tylko że jak tak czasem siądę to myślę sobie że to moje życie sprzed Jaśka było strasznie puste. Owszem, beztroskie i spokojne, ale nudne. Życzę Kochana i Tobie, żebyś mogła wreszcie zacząć cieszyć się macierzyństwem. Każde tak na prawdę jest inne. Ale niech i Twoje poza trudnościami przyniesie też radość. Ściskam :*
avatar
Kochana rozumiem.co czujesz jeszcze ponad miesiąc temu miałam podobne odczucia. Siedziałam sama z niunią w małym pokoiku unikałam wychodzenia z niego żeby się nie widzieć z domownikami i czekałam na męża najpierw jak wróci z pracy i wpadnie na 15 minut na obiad który oczywiście gotowała teściowa a później wieczorem aż wróci z budowy czasami miałam ochotę ściany gryźć. Ciężko mi było tam wytrzymać przepłakałam nie jedną noc . Ty masz podobnie mieszkasz u swojej mamy z ktgórą ciężko jest ci się dogadać jak mniemam też w jednym pokoju mąż całymi dniami w pracy i tak leci dzień za dniem jesteś sama tylko z Misią i najnormalniej w świecie masz dość. Ją po przeprowadzce odżyłam staram się myśleć pozytywnie i teraz widzę że niunia też.potrzebowała przestrzeni .
Tak więc życzę ci kochana jak najszybszej przeprowadzki na swoje tam się pozbierasz ja zbieram się wciąż i staram się nie dawać chcę iść do przodu chociaż czasem też nie jest łatwo bo 5 miesięcy tkwiłam w dołku i tylko dzięki niunia nie zwariowałam.
Dodaj komentarz

Mała se wzięła i se skończyła pół roku cztery dni temu, ha! 

Kilka dni przed tą ważną datą zrobiła obrót z brzucha na plecy. I teraz w sumie wychodzi jej to bezproblemowo. Robię trochę pod siebie na myśl o jej mobilności, a z drugiej strony ręce zacieram - może się skończy to pieprzone noszenie (#rodzicielstwobliskościtakbardzo…). No dobra, może przesadzam z tym 'pieprzonym', ale cóż - kto miał hajnida ten wie, o czym mówię. Wczoraj nawet udało się jej jakąś dziwną kombinacją przewrotów, szurania buzią po łóżku i unoszeniem kupra dosięgnąć do zabawki, do której bez tejże nie miałaby szans.

Jak się małej weźmie na gadulenie, to nie ma zmiłuj. 'Eeełgułee. Gigu, gighu, giri giri. Mmmmaaa, gggaa, hhh, giiiii.' - tego typu rozmowy sobie prowadzimy.

Oficjalnie rozszerzyliśmy dziś dietę. Nie mówię, ile stresu mnie to kosztuje… Małej kupy w sumie są brzydkie non stop, więc jeżeli trafimy na alergen to nie wiem, czy ja to wyłapię. No i co - jestem matką wyrodną, bo urodzić naturalnie nie dałam rady, cyckiem nie karmię, noszenie mnie doprowadza do spazmów a na pierwszy posiłek dałam coooo? Tak, wszyscy już wiedzą. Słoik! Nic nie na to nie poradzę, że chciałam od warzyw zacząć, a znaleźć bezpieczne warzywo dla alergika w styczniu to huhu… Padło na 100% eko puree z dyni od Humany. Miśka chyba nie skumała o co be. W sumie to tak trochę na wcisk ją uraczyliśmy dwoma łyżeczkami, minę walnęła z serii 'Co tu się odpierdziela?'. Jutro podejście numer dwa. 

Niedługo czeka nas drugie podejście do Infanrixa (dopiero…) i USG brzuszka.

Codziennie miewam mniejsze i większe kryzysy, na każdym polu. Mąż mi się trochę psychicznie sypie mieszkaniem u teściowej. Chwilami  go rozumiem, a chwilami mam ochotę go zdzielić przez głowę, bo mam wrażenie, że po wszystkich przejściach powinien mi i Miśce dać płaszcz ochronny, jak to przystało na ojca rodziny, a nie mi się rozklejać, bo za mało zarabia. Użył nawet sformułowania: 'Moje życie jest bez sensu', czym mnie niemało wkurzył. Bo co, jak co - moje przypomina ostatnio jakiś małośmieszny dowcip, ale czy straciłam sens? Oczywiście, że nie - mój sens śpi właśnie w łóżeczku w pokoju obok. Jak bardzo byłoby kijowo - nigdy nie wątpię w to, że to chwilowe, na końcu czeka nas spokój, a jedyne, co mnie przeraża, to że może on nastąpi za dziesięć lat. Dopiero. Ale nie, że sensu nie ma… Jak można tak powiedzieć żonie po trudnej ciąży i porodzie, która nocami ślęczy w internecie, żeby znaleźć ratunek dla alergicznego dziecka? Nie rzygnęłam mu, dopiero tutaj to zrobiłam. Jeszcze tego brakuje, żebym musiała go wychowywać… No ale czego się spodziewaliśmy, prawda? Mówiłam Wam, jak to zaliczaliśmy zgrzyty, kiedy ostrzegałam go, że życie nam się wywróci do góry nogami. Nie przyjmował tego do wiadomości. A teraz jest w ciężkim szoku, z którego się chyba nie może otrząsnąć.

Smuci mnie w tym wszystkim to, że chyba już nie mam ochoty mówić mu o swoich problemach, które kłębią mi się w głowie. A tym samym wyczerpałam liczbę osób, z którymi mogę rozmawiać. 


Czuję się jak samotny wojownik na placu boju.

3
komentarzy
avatar
Wiem że to nie to samo ale zawsze możesz pogadać z nami :*
avatar
Rybuu, jego "życie jest bez sensu" można włożyć do tego samego słoika co Twoje "No i co - jestem matką wyrodną, bo urodzić naturalnie nie dałam rady, cyckiem nie karmię". Obie te sentencje nawet koło prawdy nie stały ale padły, bo padły. Ty rodziłaś naturalnie zdecydowanie za długo a karmiłaś tak długo, że większość z nas już dawno jebłaby cycem o podłogę. I dobrze o tym wiesz! Czasem po prostu wszystko jest z dupy, oboje macie prawo tak myśleć i nawet gadać. I nie poddawaj się, Mąż to wciąż ktoś, z kim możesz i powinnaś rozmawiać. Wyrzygaj mu się. Nam też zawsze możesz :*
avatar
Słoiczek to nie zło to konieczność ja też się ratuję słoiczkami część warzyw mam pomrożonych że swojej działki ale owoce i niektóre warzywa kupuję w słoiczkach. Co do męża to wydaje mi się że właśnie dlatego że czuje się za was odpowiedzialny to tak trzeszczy i marudzi.
Dodaj komentarz
avatar
{text}