avatar

tytuł: Ucząc się siebie... i jej!

autor: rybuuu

Wstęp

about me

O mnie:

about me

Jestem/chciała bym być mamą:

i nie zwariować.

about me

Moje dzieci:

about me

Moje emocje:

Podekscytowanie, ogromna radość i miłość miesza się ze strachem.

Hej, to my, Misiaczki i spółka!

JEST LEPIEJ. Piszę to ze strachem, co by nie zapeszyć. Ale od kilku dni moje dziecko nie stęka i nie wpada w histerię. Szok. I teraz słuchajcie, bo jak napiszę Wam, jaki odkryłam super 'sposób' to padniecie. Gdybym mogła nadać tytuł temu wpisowi, to byłby to pewnie jakiś clickbait w stylu: 'ONA WIE, CO ROBIĆ, BY DZIECKO SIĘ NIE DARŁO - ZDJĘCIA'. 

Otóż… położyłam dziecko na podłodze.

I teraz pewnie turlacie się ze śmiechu, ale tak. Mała za często na podłodze nie leżała, bo albo była nieodkurzona (w sensie podłoga, nie mała), bo przy niej nie było jak odkurzać, bo albo ją zabawiałam albo spała tym swoim zajęczym snem, albo się darła, to nosiłam (głupia!), albo leżała w łóżeczku, kiedy próbowałam ogarnąć świat, czyt. najczęściej wyjść na kibelek albo coś zjeść. No ale leciał kolejny dzień, jak to po pięciu minutach w łóżeczku turystycznym podnosił się lament, więc nagle moja matka wypaliła: 'Może weźmy koc, walnijmy ją na podłogę, co?'. Tak, taki odkrywczy pomysł na sześć miesięcy. I co? I pstro! Mój ciekawski hajnid nagle zaczął wszystkich widzieć, mieć dużo miejsca, poczuł przestrzeń, może teraz planować wędrówki na czterech kończynach i okazuje się, że potrafi cały dzień się sobą zająć! No, prawie ofkors. Słuchajcie - o ile lżej mi na sercu z moim macierzyństwem, kiedy dzieć bezustannie nie stęka z frustracji! Teraz to mogę robić za tą mamusię, co to pisze w internecie ludziom dobre rady, jak to nie zatracić siebie na macierzyńskim, bo 'wystarczy organizacja', ha! Miśka nawet zasypia bardziej spokojnie.

W kwestii poruszania się - mała napitala breakdance na wszelkich powierzchniach płaskich. Zadziera nogi, z brzucha na plecy, z pleców na brzuch, okręca się dookoła. Potrafi bardzo sprawnie chwycić zabawkę, która jest za nią - obraca się do niej uprzednio. Zadziera kuper i wali pompki, i dosłownie jakiś tyci tyci moment dzieli nas od wyruszenia na czworaki, ale dziecię jeszcze nie łapie, że trzeba jedno z drugim zsynchronizować. Bardzo ładnie za to sunie dupką do tyłu - w sumie jak jej kuzyn, kiedy był na tym etapie.

Nie zdziwi nikogo, że moje dziecko jedzenie ma totalnie w nosie. Miało być BLW i w ogóle, a są papki. W miarę dobrze i bez dziwnych objawów wjeżdża batat. Z brokułem raczej mieliśmy fiasko. Tak czy siak, pomimo, że taki zblendowany na gładko słodki ziemnior jest naprawdę pycha nawet dla mnie, to mała dziabnie dwie łyżeczki i pluje jak głupia. Ja próbuję jakoś jej to podawać - bezskutecznie. Nie wiem, na co liczę. Mleka wciąga może z 700ml dobowo i nie zamierza więcej. Dołóżmy do tego jej ćwiczenia na kocu i mamy uzasadnienie, dlaczego nam się dziecko zatrzymało na 7.100kg. Urodzeniową chyba podwoimy na roczek!

A i ten… nie mamy ani jednego zęba. Tfu. Ona nie ma! Znowu to pisanie w liczbie mnogiej… Ble!

Nie dotarliśmy jeszcze ani na USG, ani na szczepienie. Szit. Za to badania moczu cacy. I chyba w końcu dziecię robi mi normalne kupska.

Byliśmy za to na osiemnastce kuzynki męża. Bałam się tego jak nie wiem co, bo wyobrażałam sobie małą, która będzie odreagowywała tłumy, hałas i światełka przed snem. Ale nic takiego się nie stało. Na Sali robiłam chyba za niespotykane zjawisko z dzieciem przywiązanym do brzucha chustą. Mieliśmy do tego słuchawki ochronne i dziękuję sama sobie za to, że na to wpadłam i je pożyczyłam od kumpeli, bo huk disco polo był olbrzymi nawet dla takiej starej krowy, jak ja. Swoją drogą nie wiem, dlaczego w tym kraju jest taki durny zwyczaj podkręcania decybeli na full. Tak czy siak w końcu się pomalowałam pierwszy raz od wyjścia z ludźmi z pracy, i założyłam sukienkę, więc nie omieszkałam pochwalić się tym przejawem normalności w internecie. Ludzie piszą mi, że ładnie wyglądam i że widać, że macierzyństwo mnie nie dojeżdża - BO PRZECIEŻ NIKOGO NIE DOJEŻDŻA I TO MIT. Haha! Już nie wiem, jak to komentować. Na podstawie jednego zdjęcia ludzie dorabiają sobie całą historyjkę. A wystarczyłoby, że mogłabym robić sobie jedno zdjęcie codziennie i chyba nikt nie miałby złudzeń, że mnie macierzyństwo przeżuwa i wypluwa. Coś jeszcze chciałam napisać… Ach, no tak. Fajnie jest mieć dziecko, bo można w dowolnym momencie zawinąć się z imprezy, która nam nie leży. Wiadomo… 'No sorry, musimy ją położyć spać!'. I nikt nie każe zostać i pić kolejeczek z śmierdzącym wujkiem Edkiem, który pod pachami ma już mapę województw na poliestrowej koszuli.

Na nasze mieszkanie wjechała wanna. Także będzie jak się umyć. Co oznacza, że za chwilę pakujemy tyłeczki. Niedługo robimy kuchnię. Kij, że jak już ją zrobimy, to stan naszych oszczędności wyniesie okrąglutkie zero, ale tempo odkładania i tak mamy solidne, więc reszta będzie finansowana na bieżąco. Po kuchni pójdą drzwi wewnętrzne, a potem łazienka. A jak już to zrobimy, to będą leciały ostatnie szlify i meblowanie pokoi. NIE WIERZĘ W TO, KUUURNA!!!

Aaa, i dostałam okres. Powiem tak - nic fajnego, ale w porównaniu do tego, co było przed… No powiem tak - 4 kilo w postaci komety Misiaczka zrobiło swoje. Przed ciążą wiłam się w spazmach, oblewały mnie zimne poty, miałam dreszcze, krwotoki normalnie, rewolucje w żołądku, bóle, jakby mi ktoś ciosy sztyletem zadawał. A teraz… Phi! Tak to sobie mogę okresić. Szkoda tylko, że cera znów mi się spieprzyła z tej okazji i mam multum pryszczy, jak nastolatka.

Życzcie mi, żeby dziecko mi się znowu nie zepsuło.

3
komentarzy
avatar
Eu, jeszcze chwila i będziecie mieszkać jak Paniska a Misia będzie miała tyyyyyle podłogi do rozważania Tego życzę, to Wam wysyłam
avatar
Trzymam kciuki i życzę Ci żeby Ci się dziecko już ie zepsuło Dużo lżej czyta się takie wpisy. Oby już tylko z górki :*
avatar
Fajnie że odżyłaś i ogarnęłaś temat z malutką i masz więcej czasu dla siebie moja też fika na macie albo w foteliku ale są dni że tylko noszenie na rękach ją interesuje.
Dodaj komentarz

Melduję tylko dać znać, że… dalej jest ok.

Mała jest do zjedzenia! Nie, żeby nie była zanim przestała stękać. Ale teraz… No jest bardziej. XD Sorry!
Wrócił okres, wróciło więc libido. Stary teraz wygląda dla mnie jak Brad Pitt. Komplementuję mu, klepię po tyłku i tulę na spontanie. Przeżywamy drugą młodość.
Za trzy dni pakujemy dupki i spadamy! Matka będzie w szoku… Nic jej nie mówiłam. Jak Michu zajedzie transporterem to będzie niezłe zdziwko. Póki co wspominałam tylko coś o marcu, więc od kilku dni marudzi, jak to straci z wnuczką kontakt. Cóż… nie myli się. W razie co powiem jej, że dystans w obie strony jest ten sam, może przyjechać PKSem. Ha!
Jest co planować, jest co robić. Mamy już stolarza na kuchnię, prawie że wybrane drzwi, jest kupa roboty typu tu walnąć fugę, tam coś wykończyć akrylem, w schowku położyć podłogę… Miodzio. Nie będziemy się nudzić przez najbliższy rok na bank!
Kurna, słońce wyszło. Wychodzę z małą na spacery (jedną na pięć drzemek dziennie przynajmniej zaliczy w wózku XD). Na uszach słuchawki. Tuptam sobie koło lasu tanecznym krokiem.
Jutro szczepienie. Michał zabiera małą, bo ja po prostu robię w gacie i nie mogę. Trzymajcie kciuki!
Odpuszczam z rozszerzaniem diety. Na małą jeszcze nie pora.


Idzie wiosna a z nią optymizm chyba. Błagam, niech to się nie kończy!

3
komentarzy
avatar
Wiosna idzie i u ciebie czuć powiew wiosny idą zmiany na lepsze przeprowadzka jest super mówię ci wiem coś o tym. A co do rozszerzania diety to masz rację każde dziecię ma swój rytm we wszystkim. Powodzenia na szczepieniu nas też czeka po niedzieli ostatnie WZW i będzie spokój do września i też już mam stres.
avatar
Zamawiam wiecej takich wpisow, jeszcze wieeeeecej! I lepsze przeprowadzanie sie i milion rzeczy do zalatwienia niz siedzenie w kupie, o! Wiosno, napie*dalaj
avatar
Wszystkiego najlepszego Wam, niech plany się spełniają Śledzę Twój pamiętnik regularnie, bo po pierwsze tak jak Dewa - masz rewelacyjny sposób pisania. Gdybyś napisała książkę, mogłabyś nieźle zarobić, zdolna jesteś. Po drugie - przez ostatnich kilka miesięcy przeszłaś prawdziwe piekło i szczerze Ci współczuję, jak i cieszę się, że to już za Wami. Nie zawsze to rozumiałam, w pewnym czasie brakowało mi empatii, ale kiedy urodziłam córeczkę i przypomniałam sobie, jak to jest z takim maluszkiem, to zrozumiałam, ile nerwów, bólu, strachu, zamieszania i niepewności wszystkiego przeszłaś. Na porodówce i w czasie połogu byłaś uosobieniem wszystkich moich lęków co do tego, co może mnie spotkać, Twój pamiętnik był dla mnie wtedy przerażającą wizją złych biegów zdarzeń. Jesteś silna i zrobiłaś wielką rzecz w swoim życiu. Mam nadzieję, że nie obawiasz się znów zajść w ciążę, bo myślę, że w przyszłości będzie zupełnie inaczej, będzie pozytywnie. Pozdrawiam
Dodaj komentarz

Hej ho! Nadaję już z nowego lokum. Matko, ile się dzieje... Ale zanim Wam to opiszę... Czuję w obowiązku, że muszę wkleić tu post, który skleiłam na telefonie ósmego stycznia, w totalnej umysłowej rozsypce. Jeszcze jakby tego było mało Kidz przez telefon nie współpracuje totalnie, nie mogłam tego wtedy wkleić, co mnie jeszcze bardziej wkurzyło, a potem o nim zapomniałam... Uh. Nadrabiam. A brzmi on:

8 stycznia 2018
Siedzę właśnie z małą na rękach. 
Już trzecią godzinę.
Bo chcę, by spała więcej, niż dwa kwadranse. Żebym nie musiała słuchać jej gardłowego stęku, którego nie umiem rozszyfrować. O co chodzi? Boli brzuszek? Głowa? Tyłek? Chce na ręce? Chce się ruszyć, ale jest sfrustrowana, bo nie ma siły? Jestem pewna jednego - na pewno nie chce jeść. 
Siku napływa mi już do oczu, plecy i dupa zaraz pękną mi w poprzek, ale wolę siedzieć, bo ta cisza, gdy śpi, jest słodkim towarem luksusowym.
Chce mi się wyć, bo straciłam kontrolę nad własnym życiem.
Z mężem, jak na polskie standardy, mamy całkiem niezły przychód, a kasa i tak rozpływa się niewiadomo gdzie. Wczoraj jakby tego było mało, na jakimś małym odcinku z ograniczeniem do 50 km/h pomiędzy dwoma 70-tkami, zarobiłam mandat od nieoznakowanego radiowozu. Wróciłam do domu i płakałam z wściekłości. Potrzeba kasy na wszystko, głównie na dziecko i mieszkanie. O sobie mogę zapomnieć na najbliższe kilka lat. Nie wiem, czy mówiłam, ale psychotropy skończyłam na jedynym opakowaniu. Bo mnie nie stać.
Czekam na wyniki posiewów małej i robię pod siebie ze strachu. 
Dwudziestego siódmego grudnia ważyła 6580. Siódmego stycznia 6500. Jestem osrana. Czy właśnie zbieram żniwo 'zaufania' małej w kwestii jej potrzeb? Czy grozi nam sonda do żołądka?
Co dziś powie alergolog? Czy czekają nas kolejne testy i wizyty? Błagam, nie... Nienawidzę tego. Na ostatnim pobraniu miałam wyjść, ale stałam przy otwartych drzwiach, gdy mąż trzymał małą, i wwiercałam się czołem w ścianę, gdy się darła przy wkłuciu. Cały czas odbija mi się echem w głowie: 'Dlaczego my? Dlaczego siostrzeniec męża je śmieciowo, obgryza meble, ma siły za dwóch, szwagierka karmi prawie dwa lata po zaplanowanym CC, a ja mam problem podać małej nawet mleko w butli i coś jej ewidentnie dolega? Dlaczego my, czemu nie oni?...'.
Na około syf a ja nie mogę go ogarnąć, bo trzymam dziecko. Zżera mnie i pochłania jak szarańcza. Kłuje mnie w oczy, chcę tu otworzyć szeroko okno, odkurzać godzinami, pucować, wycierać, wywalać. Nie mogę. Bo trzymam.
Wczoraj nie dotarłam pod prysznic, bo szkoda czasu.
Na myśl o ząbkowaniu dostaję białej gorączki.
Znów nie chce mi się żyć.
Nie nadaję się na to wszystko.


Co melduję dziewiątego kwietnia, dzień po dniu kobiet?
Że dalej się nie nadaję. Ale więcej się uśmiecham. Idziemy ku dobremu. Jesteśmy w swoim domu. Za chwilę wiosna!

Będzie dobrze. Tamtej smutnej Marysi mówimy pa!

Odezwę się jutro.
A tymczasem spadam przewinąć łobsraną Miśkę...

2
komentarzy
avatar
Hoho, Ty juz naprawde czujesz wiosne! Do 9 kwietnia jeszcze miesiąc
avatar
Myślałam o Tobie czy już jesteście u siebie widzę że tak i widzę że to ci służy a co do wiosny to też czekam z utęsknieniem u ciebie będzie szybciej bo już masz 9 kwietnia. Zdecydowanie idziesz ku dobremu opisz jak wam się mieszka w nowym mieszkanku.
Dodaj komentarz

Macie rację, nieźle przyświrowałam, skoro napisałam, że już kwiecień.
Wow. Mam tyle do napisania, że aż nie wiem, od czego zacząć. To będzie ultra tasiemiec.

Może zacznę od największej zmiany… Nasze mieszkanie jest OSOM! Jak to dobrze po tych wszystkich tułaczkach mieć wreszcie stały punkt na mapie i nie musieć myśleć o tym, że za parę miesięcy znowu będzie trzeba pakować graty w kartony i migrować! Ach, a propos gratów… Ja naprawdę nie wiem, jak myśmy się upchnęli w tym pokoiku u moich rodziców, skoro teraz jesteśmy na dziewięćdziesięciu metrach i nasze rzeczy są, kuźwa, WSZĘDZIE! Dodam, że nie mamy za wiele mebli, więc duperele straszą z każdego zakamarka. Jeden pokój oficjalnie został graciarnią, a i tak nie rozwiązuje to problemu. Oczywiście w pomieszczeniu robiącym za strefę dzienną leży ogromna mata z rozwalonymi zabawkami Misiaczka, jakby widok po wybuchu bomby atomowej to za mało, i nie zdziwię Was zapewne mówiąc, że mała chce być wszędzie, tylko nie na niej. Kuchnia się nam robi i będzie montowana na przełomie marca i kwietnia, jupi! Mamy prawie wybrane drzwi, ale na początek wstawiamy tylko cztery skrzydła, bo siedem to niestety nie na naszą kieszeń na razie. Główna łazienka to plan dopiero na styczeń 2019. Najbardziej nie mogę się doczekać, jak dojdziemy do tego magicznego momentu, gdzie zacznie się faktyczne meblowanie i 'udomawianie'. Dajmy na to, uzbieramy sobie parę kafelków, i z tego budżetu będę dopieszczała sypialnię… ramę łóżka, zagłówek, tekstylia, rameczki na zdjęcia, moją wymarzoną toaletkę (ciągle się łudzę, że jeszcze kiedyś będę laską i będę miała czas na takie bzdety jak malowanie sobie kreski eyelinerem przez 10 minut)… Wow, będzie bosko! No i wisienka na torcie, moje niespełnione marzenie z dzieciństwa, czyli urządzanie dziecięcego pokoiku. Jaram się jak Rzym za Nerona!

Ale wiecie, co jest w tej przeprowadzce najlepsze? Ha, oczywiście, że wiecie… BRAK MOJEJ RODZINY. Słuchajcie, z takim stękaczem jak Miśka to nawet jej marudzenie jest dużo łatwiejsze do zniesienia, kiedy się wie, że za chwilę nie wparuje mamusia i nie zacznie gadać: 'Ojeny, a co ona tak, pewnie głodna?'. Tak, po tych wszystkich naszych przebojach z wciskaniem mleka na śpiocha moja rodzina dalej twierdzi, że głodzę dziecko. Albo inne teksty: 'Daj mi ją, mama, babcia ponosi, to się dziecko uspokoi', 'Może jej zimno?', 'Może jej ciepło?', 'Może na spacer z nią iść?', 'Absolutnie z nią dziś nie wychodź na spacer!'… UUUUH! Parę dni temu nasza rodzicielka odwiedziła nas na dosłownie 20 minut, ale słowo daję, że jak nachyliła się nad małą 'bo jej kawałek nóżki widać zza nogawki i ona poprawi', to autentycznie mnie ciarki przeszły. Bleee! Nieważne, zostawmy  to za sobą… Teraz jest pięknie!

Napomknęłam o małej jedzeniu… I cóż… No jest dno. I nie ukrywam, że choć wiem, że każde dziecko ma swój czas na wszystko, to i tak się frustruję. Totalnie nie robi na mnie wrażenia, że mała nie raczkuje, nie siada czy co tam jeszcze (nawet się jaram, że jeszcze mogę ją zostawić na macie i mieć pewność, że chwilę tam pobędzie… ale o tym za chwilę!) i w zasadzie wiem, że jedzenie to też umiejętność, która może jej się włączyć nawet za dwa miechy, a i tak siedzę nad nią z łychą i mi żyłka skacze. Oczywiście niczego jej nie wciskam. Nie potrafię się przekonać do BLW z niesiedzącym dzieckiem (a nie sadzam małej, chcę zaczekać, aż sama to zrobi), więc lecą papy i cóż… moje dziecię nie otwiera paszczy na widok łyżeczki wcale. Zrobiła to może kilka razy. Próbowaliśmy już: dyni, słodkiego ziemniaka, banana, brokułu, kalafiora a ostatnio pasternaka. Marchwi po testach skórnych się boję, a ziemniaki mają ostatnio bardzo złą sławę na grupach fejsbukowych dzieci z alergią i mam opory. Neocate też wjeżdża w żenujących ilościach. Maksymalnie 120ml na karmienie (mamy ich sześć), a i tak bardzo często zostawi z 30 w butli. Ze względu na refluks zagęszczamy kaszką jaglaną holle, odstawiliśmy nutriton. Mimo wszystko, jakimś cudem, mała i tak przybiera 500g na miesiąc. Mało tego, po naszym spektakularnym spadku z 97 na 25 centyl po mału wracamy na 50! Także oficjalnie mogę Wam powiedzieć, że po skończonych siedmiu miśkomiesiącach mam do noszenia 7,5-kilowy tobołek.

Po tym, jak Miśka na około szósty miesiąc przekręciła z brzucha na plecy, zaczął się istny armagedon. Najpierw niekończący się breakdance, a teraz… dziecko oficjalnie mi się przemieszcza. A wygląda to tak, że wyrzuca ręce do przodu, zapiera się dłońmi i sunie brzuchem przed siebie. Jej ulubiona zabawa to ostatnio dawanie dyla z maty, walenie grzechotami o nowe panele (thanks, God, za wysoką klasę ścieralności!), wręcz tarcie zabawkami o nie, a potem rzucanie ich przed siebie (w sensie tych zabawek) i doszurowywanie (jest takie słowo?) do nich. Czasami myślę, że mogłabym jej do brzucha przymocować mopa i miałabym pięknie wyszorowaną podłogę. Od czasu do czasu wypnie kuperek 'na czterech', to znaczy opierając się na kolankach i łokciach, gibie się do przodu i do tyłu, na co ze starym patrzymy i zawsze mówimy: 'Nooo… nooo… Misiaczku… prawie… ruszaj…'. No ale nie rusza. No i dobrze, bo chyba bym oszalała! Już potrafi pokonać mały dystans i dobierać się np.. do modemu, co dla mnie i tak już oficjalnie oznacza wyrok pt. 'Żarty się skończyły, teraz NAPRAWDĘ musisz ją mieć bez przerwy na oku!'.

Czy z noszeniem jest lepiej? Czy w ogóle z Miśkozwyczajami lepiej? Ach, ależ skąd! Mała ma momenty, że naprawdę potrafi chwilę poleżeć, dać mi nawet zjeść, zająć się sobą, ale i tak na rączkach najlepiej. Mam nawet wrażenie, że się wycwaniła i już do mnie wyciąga swoje małe łapeńki, robi podkówkę i wali stęk w stylu: 'No żesz matka, weź mnie, bo ja już nie chcę leżeć na plecach, no! Kaman!'. Zaczęła u nas rządzić chusta, bardzo często Mała ostatnio w niej usypia. Także oficjalnie mamy kolejny 'sezon', bo mieliśmy sezon na piłkę do fitnessu, usypianie na rękach, leżenie obok deską i trzymanie za palec, no a teraz jest chustoszmaciwo i spacery po domu - mam tylko małe lusterko ustawione w kącie toalety (of kors, bez drzwi), w którym monitoruję, czy dziecko nie padło już. Oczywiście odkładanie to dalej mission impossible, podczas snu musi być idealna cisza, często aby jej sen trwał dłużej niż pół godziny to muszę po prostu koło niej leżeć, pilnować, by nie wypadł jej dydek czy też dać się odpowiednio szybko złapać za dłoń. Często gwarantem drzemki jest spacer w wózku, ale przez ostatnie mrozy wychodziliśmy mało, teraz po szczepieniu (TAK, wtedy, gdy o tym pisałam, nie dotarliśmy - byliśmy dopiero przedwczoraj…) też nie ryzykuję, aaale…! Tu też muszę się pochwalić, bo nasz Bebetto Holland jeździ bez gondoli, a ze spacerówką rozłożoną na płasko. Czemu? Bo Miśka to koszykara i już na długość się nie mieści! Także o, taki awans. Jak ją sadzałam w nowej wersji wózka to już o mało nie zaczęłam się roztkliwiać, jak ona szybko dorosła, i że za chwilę studia przecież…!

Ze spraw zdrowotnych, choć jedzenie to dalej żenada u nas (i chyba dam jej kolejny tydzień bez rozszerzania, bo u nas to naprawdę nie ma sensu na ten moment), jest raczej ok. W końcu umówiliśmy USG na końcówkę marca, mocz wychodzi ok, drugą dawkę Infanrixa mała przechodzi bez powikłań raczej, bo już dzisiaj trzeci dzień i nawet jej temperatura nie pykła. Stan uzębienia - sztuk zero. No cóż!

I tak to się kula w Miśkoświecie… Wiecie co? Od dłuższego czasy chodzi za mną post Dewy o jej miłości do majowego Dziedzica (:*). Nie wierzę, że nie czytałyście, więc na pewno wiecie, o który chodzi. Tak, ten, w którym na końcu napisała, że 'słów jej brakuje', a w sumie to walnęła elaborat. I poza takim matczynym wzruszeniem, które mnie ogarnęło po przeczytaniu, dotarło do mnie, że o maaamo… Czemu ja tak o Miśce nie piszę? Czemu tylko takie suche fakty sprzedaję? Czemu się tak nie rozpływam nad tą małą istotą w tym pamiętniku? Chyba wiem, w czym rzecz.

Miśka jest wszystkim tym, czego się… autentycznie nie spodziewałam po niemowlaku. Pomijam alergię, zumy, z dupy poród i inne hece. To jest po prostu… indywidualistka. Ma już siedem miesięcy skończonych, a ja dalej nie umiem jej rozgryźć! I oczywiście, że ją tulę, całuję, Misiaczkuję jej bez przerwy, gilam po nosie, prykam brzuch, całuję i wącham stópki (która nie ma takiego fetyszu, niech pierwsza rzuci kamień…), ale i tak… Mam nieustające wrażenie, że żyjemy obok siebie jak huba i kora drzewa (z czego Miśka to huba… w chuście), w symbiozie, a nie 'jak ta jedność - mama i dziecko'. Ona, która w sumie bardziej potrzebuje, by ją wziąć na ręce nie po to, by się poprzytulać, ale po prostu oglądać świat z wysoka, i ja, która patrzę na ten wybryk natury, próbująca w nieskończoność wypracować sobie jakiś rytm dnia pod to stworzenie ( co jest, kuźwa, niemożliwe) - uczymy się siebie nawzajem. Słuchajcie, to by było spore nieporozumienie, gdybym ja powiedziała, że patrzę na nią z rozczuleniem, na tą moją maluchną dzidziulkę i te jej nieporadne łapki, titititi! O nieee… Kiedy z nią jestem to czuję się jak w animal planet, schowana w krzakach, z dubbingiem Krystyny Czubówny w tle. Pomijam, że ja naprawdę w ciąży nie wiedziałam, że są dzieci, które muszą mieć pospełniane tak chore kryteria, by spać, jak moje dziecko, tak wszystkie inne rzeczy to już w ogóle… Na przykład nie wiem, kiedy jest głodna. Nie znam jej płaczu na głód ani innych oznak. Czasem potrafi drzeć japę w niebogłosy i pomaga co? Nie sen, nie butla, nie zmiana pieluchy, a, kuźwa, Kicia Kocia! Wystarczy, że się jej zapytam: 'Poczytamy jak Kicia Kocia gotuje?' i mała łapie taki zaciesz, że o mało kończyny jej nie odpadną, banan na pół twarzy i potrafi leżeć jak zaklęta słuchając bajki, łapiąc focha na ostatniej stronie, że już koniec. To samo mamy z kontrastową książeczką ze zwierzątkami, wystarczy pokazać pierwszą stronę i już jest 'Giiiiii!', znaczy 'Suuuper!'. Nie kumam też, dlaczego z taką pieczołowitością pakuje sobie do buzi wszystko (ostatnio próbowała mój kapeć), za to jedzenie jest fe. Jak śpiewam 'tupu tup po śniegu, dzyń dzyń dzyń na sankach', to o mało mnie nie rozsadzi kiedy ją trzymam, bo musi fikać na wszystkie strony. Jednego dnia coś ją cholernie śmieszy, drugiego dnia, kiedy to powtarzam, patrzy na mnie wzrokiem: 'Że niby TO ma mnie śmieszyć?'. Dydek jest z nami prawie od początku, ale ha! - nie wspomniałam o jednej rzeczy… mała go potrzebuje jak powietrza, ale NIE UMIE GO UTRZYMAĆ W PASZCZY. A jak wypadnie w złym momencie to zgroza. Jednak jej najlepszym Miśkozwyczajem jest… gardłowy śpiew mongolski. Tym terminem określamy z Michałem stan małej przed ostatecznym padnięciem w objęcia Morfeusza, kiedy trzyma kogoś za rękę, ma zamknięte oczy, memla smoczek (druga ręka asekuruje smoczek, wiadomo) i na cały dom rozlega się owy śpiew, czyli… takie głośne stękanie, przypominające duszenie dwójki. Jak już to odpala, to oboje wiemy, że sen już blisko. Ja niemal zawsze, gdy jestem przy niej wtedy, to muszę bardzo uważać, by śmiechem nie wybuchnąć. Nad ranem z kolei mała budzi mnie tym, że do nosa wkłada mi palec i wywija mi rzęsy wskazującym, jakbym była telefonem z tarczą na powiekach. I tak sobie żyjemy właśnie… Jestem przy niej zawsze gdy je, śpi, świruje pawiana, i jestem przy niej naprawdę aktywnie, na 102, muszę za nią nadążyć. Nie mam kiedy się nad nią zachwycać, bo próbuję przeżyć. I nie dopuścić do jej marudzenia. Co nie zawsze się udaje. A jak nie udaje, to cały dzień marudzę, że 'kil mi, pliz' i Michał musi zbierać szczątki mojego ego z podłogi.

To może teraz trochę o mnie!

Kiedyś napomknęłam Wam, że ginekolog sprzedała mi nie za fajną informację o mojej grażynie i może kiedyś Wam o tym powiem. No to idę za ciosem, powiem teraz. Otóż wewnątrz, w ranie krocza, wdała się endometrioza, 1x1 centymetr. Trochę mnie to pobolewało i piekło. Dla niewtajemniczonych dodam, że to taka przypadłość, kiedy komórki endometrium, czyli tego, co wyściela macicę przed przyjęciem jajeczka a potem się złuszcza, wszczepiają się w inne części ciała i zachowują się tak samo jak w macicy podczas cyklu - czyli sobie puchną, krwawią i w ogóle. No jak się dowiedziałam, że mam coś takiego przy wejściu do pochwy, no to hell no! Ale niedawno babeczka mi to usunęła jakimś preparatem, który powoduje martwicę tkanek, faktycznie jakość podwozia mi się polepszyła o milion procent. Co nie zmienia faktu, że dalej moje ciało w miejscu nacięcia jest jakieś obce, jak nie moje, zgrubiałe… Boziu, jak to dobrze, że człowiek nie musi sobie tam smyrać paluchami każdego dnia (tutaj dziękujmy losowi, że nie jestem aktorką porno), bo bym tego nie zdzierżyła. Życie łóżkowe wraca mi na tory sprzed ciąży, wooohooo (sorry, Dewa, podchwyciłam). I tak, dalej o tym mówię w celach edukacyjnych - tak, kobieto po porodzie kleszczowym, ty też będziesz mogła!

Wydałam też stówę na siebie. Znaczy się dotarłam do gabinetu fizjoterapeutki kobiecej. No i co… I jajco. Mam kartkę z zaleceniami, od kilku dni powinnam ćwiczyć muskulaturę grażyny, a nie robię nic. Co najlepsze, dowiedziałam się, że moje mięśnie brzucha są naprawdę spoko i trzymają, pomimo dwucentymetrowego rozejścia w jednym miejscu (co po porodzie podobno jest normą), co mnie zdziwiło. Za to mięśnie dna miednicy mam słabe w uj. No i co… jajeczko, powinnam coś z tym robić, skoro już wiem, że krąży nade mną widmo nietrzymania moczu… Uh, może się dziś zmuszę.

Wspominałam też Wam kiedyś, że może zrobię sobie testy alergiczne. No i cóż, wykryło trochę przeciwciał IgE na różne produkty, oczywiście w klasie 0, ale najwięcej… na pomidora i morelę, tak, że już dobijały do klasy 1. Generalnie dalej odbija mi szajba, dużo eliminuję. W dalszym ciągu, choć nie dla Miśki, nie jem jaj, mleka i glutenu. Jedyny plus tego jest taki, że tam, gdzie całe życie miałam zakola, ostatnio odrastają mi włosy. Minusy, to że moje jedzenie zamieniło się w jedną wielką ortoreksję. Choć i tak pozwalam sobie na ekstrawagancję w postaci, uwaga, śledzia, i czekolady z 70% kakao.

Temat karmienia moim mlekiem dalej siedzi mi w głowie. Poza ogromnym poczuciem złości, że tak to się wszystko ułożyło i że nawet z bardzo dobrze prosperującego KPI musiałam zrezygnować, mam nieustający dylemat… A może wrócić do tego? Jedyne, co mnie powstrzymuje, to strach przed nawarstwiającymi się reakcjami alergicznymi u małej. Ale z drugiej strony… Tak cholernie boli mnie, że daję jej coś, co nie nazywa się nawet mlekiem modyfikowanym… a 'dietą dla niemowląt'… Wiecie, ja tu chucham, dmucham, czytam skład każdej szynki, jaką jem, a dziecku daję tak przetworzoną chemię, że już bardziej się nie da. Nie mogę znieść tej niesprawiedliwości losu… Kto, kuźwa, wymyślił alergie pokarmowe? Dlaczego to, co jem, próbuje zabić mnie i moje dziecko? Czemu moje mleko, o które walczyłam jak lwica, próbowało jej rozwalić brzuch? Nie pogodzę się z tym nigdy.

 Tak czy siak - karmiłam na sterydach, i wiecie, co jeszcze? Oficjalnie zostałam mamką. Taką trochę oszukaną, bo w sumie odbiorcą mojego mleka nie było nawet drugie dziecko a… starszy Pan, który choruje na stwardnienie rozsiane, i w ramach terapii pije mleko od dawczyń. Podobno w ten sposób zahamował postęp choroby. Wiecie, miałam do wyboru wywalić 7 litrów mleka z zamrażalnika albo komuś pomóc… Wolałam pomóc. Spadł mi kamień z serca, kiedy w końcu pozbyłam się woreczków. Muszę jeszcze teraz podjąć decyzję, czy ratować zdychającą laktację czy nie… Nie odciągałam już tydzień. Czuję się z tym źle. Ciężko mi z tym…

No i ostatni punkt… Chrzciny! Pamiętacie, jak to jeszcze w ciąży walnęłam rozprawkę, jaki ten mój mąż jest niewychowany i chamski, bo chce tylko chrzestnych i nara, do domu? Jaki to z niego buc, że nie chce rodzinie obiadu postawić? Ha, zgadnijcie jaki mamy plan… Otóż słuchajcie - żadnych zaproszeń, żadnego lokalu, żadnego obiadu nawet u nas na mieszkaniu. To ostatnie zresztą byłoby ciężkie do wykonania bez drzwi do kibelka na kwadracie. Pierwszego dnia świąt Wielkiej Nocy chrzcimy Misiaczka. Będzie tylko msza i możliwość zjedzenia ciasta u nas na mieszkaniu, wszyscy są poinformowani, że jesteśmy na dorobku i nas nie stać na huczne bankiety. Także można wpaść na ceremonię, doładować cukier iiii… nara! No i co… Mój mąż, gdyby to czytał, właśnie poczułby satysfakcję, ale TAK, MIAŁ RACJĘ. Może na roczek odbijemy z imprezą.

… mam niemal stuprocentową pewność, że chciałam jeszcze o czymś napisać…
… ale chyba starczy na dziś, co nie?

4
komentarzy
avatar
Czy moge niesmialo powiedziec co mi pomoglo rozszerzyć diete mej Matyldy? Bo ona na widok łyżeczki z warzywami dostawała taaaakich spazmow, że podawanie jej nie miało najmniejszego sensu.
Zaczelam karmic owocami. Taaaak! Ponieważ to drugie moje dziecko, nie bałam sie, że juz nigdy nie polubi warzyw ( moj synek zjadal warzywa jako niemowle az mu sie uszy trzesly a teraz jako 4 latek nie może prawie nic przelknac - więc tu chyba nie ma reguly)
I kiedy odkrylam, że zjada z przyjemnością mango z mlekiem kokosowym ( nawet od takiej egzotyki zaczelam!!!) i pieknie umie otwierac buzie na sam zapach owocow, to zrozumialam, że warzywa jej po prostu nie smakowaly i tyle.
Oczywiście kazdego dnia podejmowalam delikatną próbę dania warzywa, ale bez narzucania się. I co? Po miesiącu diety mleczno - owocowej zaczela jesc niektore warzywka. Bez szału, ale zawsze podaje je po najdluzszej przerwie w jedzeniu, kiedy wiem, że musi byc glodna. I zjada z 10 łyżeczek. Także moze po prostu trzeba to jakos inaczej urządzić?
Aaaa i bułkę dalam do ręki! To jest dopiero szał!
avatar
Ja tylko nawiążę do tej miłości do potomka... Ja też patrząc na posty dewy myślę, że pisze sucho. Tłumaczę sobie to zboczeniem zawodowym: napatrzyłam się na tyle niepełnosprawnych dzieci, że drżę o prawidłowy rozwój własnych i piszę głównie o rozwoju... i chociaż kocham je nad życie w kosmos, całuję i wyznaję im miłość, to nie potrafię tego opisać w pamiętniku. A tak pół-żartem: Dewa ma chłopca, a mężczyzn łatwiej rozpracować... my, kobiety (w tym Twoja Miśka) jesteśmy bardziej skomplikowane moja Malwinka jest bardziej wymagająca niż był jej starszy brat Artur
avatar
No coś w tym jest, jak pisze FreshMm, jak też mam tak z moimi dziećmi. Synek STANOWCZO łatwiejszy w obsłudze
I tak sobie myślę, że rzeczywiście nie ma co się bać owoców, to nie trucizna, jak teraz straszą Jakby nie patrzeć, dojrzałe warzywa też często są słodkie w smaku - marchew, buraczki, cukinia, dynia... Ludzie naturalnie lubią to co słodkie, bo to znaczy, ze dojrzałe; kwaśne - niedojrzałe, gorzkie - trujące, tak to podobno z ewolucji u nas zostało
avatar
To żeś walnęła wypracowanie Ale ja lubię czytać te Twoje wypracowania. W sumie tak dawno nic nie pisałam, że i może ja jakieś wystosuję? Tak na prawdę nie wiem od czego zacząć. Może na początku gratki m4 Wreszcie wolna, co? Ja jak pomyślę, że jak wrócimy do Kielc i będę musiała na początku z teściami mieszkać, to mam ciarki. Nie są źli, wręcz przeciwnie, no ale co swoje to swoje Miśka już taka duża! Zaraz zacznie Ci śmigać i dopiero wtedy będziesz musiała mieć oczy w du*pie Zobaczysz :p KP się nie przejmuj. Na prawdę. Już wiele razy to mówiłam, ale sama musisz do tego dojść. Po prostu robisz to co dla Miśki w tej chwili najlepsze i tyle. Widocznie tak ma być i nie ma co się zamęczać A co do rozszerzania to spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas i pora. Na grupach fb mamy piszą że ich 10-11 miesięczne pociechy na widok łyżki dostają szczękościsku więc loooooz Całujemy z Jaśkiem :*
Dodaj komentarz

Hej ho!
Mam sto myśli na minutę każdego dnia i nie wierzę, że prawie miesiąc nic nie napisałam. I szczerze to chętnie bym się rozsiadła, walnęła kolejną rozprawkę, ale kiedy mała śpi, to jest tyyyle do nadrobienia, że nie wiem, w co ręce włożyć, łącznie z myciem się i pójściem spać.

Jedzenie to u nas temat numero uno, więc od tego zacznę. Mieliśmy moment, kiedy zchodziliśmy z zagęstnika do mleka na coś bliższego naturze jednak, więc dodawałam do neocate kaszkę jaglaną. I nagle kwiki, krzyki w nocy, śluz w kupie, kup multum. Rany boskie, myślałam, że to reakcja alergiczna. Patrzyłam w pieluchy i czułam dreszcz na myśl o wspomnieniu pierwszych miesięcy życia Miśki. No i co... Pstro. Parę dni się tak pobujaliśmy i nagle młodej, której nawet dziąsła nie napuchły, przebiły się dolne jedynki, jakiś tydzień przed skończeniem siódmego miesiąca. Kupy wróciły do normy, a ja odetchnęłam z ulgą. W końcu podczas trzeciego miesiąca jedzenia aminokwasów Miśka 'zaskoczyła' - zamiast jeść 120ml co cztery godziny, je tyle... co dwie nawet! Ze stałymi jest dalej średnio rewelacyjnie, doszliśmy do słoiczka dziennie, jeden na kilka razy. Moich wytworów kulinarnych jeść nie zamierza. W sumie to naokrągło chodzi u nas przecier z pasternaku Babydream i puree dyniowe Humany, oba słoiki jednoskładnikowe i w ogóle 100% eko-sreko. No i młoda uwielbia jaglano-kukurydziane pieczywo chrupkie, także ten... Czy ja kiedyś nie mówiłam, że chrupki wszelkiej maści do zapychacze i po co dziecku dawać?... No to kolejny raz macierzyństwo zweryfikowało moje poglądy, bo jak niejadek je coś chętnie, to ja ostatnie na co mam ochotę, to mu zabierać. A co do napojów, to sytuacja wygląda tak, że mała ma swój treningowy kubeczek i jedyne, co nim robi, to nim święci chałupę, dopóki wszystko nie jest mokre a ona nie kwalifikuje się do przebrania.

Mała pełza gdzie się da, wygląda jak Otylia Jędrzejczak na kokainie, zapierdziela po całej podłodze. Dobiera się do szaf, kontaktów a na moje 'NIEEE' nawet nie kryje niezadowolenia. Próbuje siadać, ciągle podpierając się z przodu. Sama dalej nie próbuję jej tak pionizować, ma za słaby kręgosłupek. W całym domu słychać gromkie 'DADADADADADADADA', czasem jej się wymsknie 'ma' i już ręce zacieram.  Nauczyła się też pierdzieć ustami i jest tym zachwycona. W dalszym ciągu kocha książeczki, a najlepsze zabawki to oczywiście... nie-zabawki. Potrafi kilka minut naparzać puchą po mleku w panele, kiedy obok ma wywalone wszystkie grające, niegrające, pluszowe i plastikowe cosie. 

Uwaga, uwaga... Mamy w miarę ustalony rytm dnia. I ja w to chyba sama nie wierzę jeszcze, zwłaszcza po dzisiejszym spacerze, ale w sumie to ostatnio jest w miarę podobnie. Pobudka przed siódmą, używanie życia do jedenastej, dwie godziny kimono w wózku, znów jazda bez trzymanki do siedemnastej, szybka drzemka a potem rytuał mycia i spanie około 20:00. No i muszę to Miśce oddać, że chociaż w dzień bywa hardo, tak usypianie mamy opanowane do perfekcji. Mała się po prostu składa jak scyzoryk po myciu, wystarczy koło niej leżeć i asekurować dydek - czemu tak nie potrafi w dzień, to nie mam pojęcia. Ale nawet pobudkę o północy i o czwartej jej wybaczam, bo da się to przeżyć. Zwłaszcza, kiedy mąż wstaje częściej niż ja (tak btw już jest ok - odżył po wyprowadzce)...

A ten dzisiejszy spacer to był w ogóle hit... Spodziewałam się drzemki, ale mała zaczęła mi się wyginać w wózku na wszystkie strony świata. Spróbowałam podciągnąć wyżej spacerówkę, ale jak mała 'usiadła', to wyglądała jak Quasimodo albo Stephen Hawking, no to próbowałam wózek z powrotem ustawić na płask... I dupa, zaciął się. Ta mi odwala breakdance, o mało nie wyleciała, ja w połowie drogi, wiatr rozwiewa mi włos... Brrr! Wzięłam ją na ręce próbując dopchać wózek do domu, w końcu się złamałam, włożyłam dziecia i jakoś udało się naprawić. Ale mała zaznała innej perspektywy i dalej tyłek parzy... To w końcu z braku laku położyłam ją na brzuchu i tak żeśmy jechały - ja, pchając wózek jedną ręką, drugą asekurując, i ona, zachwycona widokiem samochodów i pierdząca ustami całą drogę... Wbijam na chatę, mąż pyta: 'No, to ile pospała?', a ja wyglądam jak po walce mma z Popkiem i tylko sapię: 'Rany, weź tego gnoma!'.

Generalnie Miśka pomimo tego, że jest hajnidem nie z tej ziemii i ostatnio podpełza mi non stop do nóg, i żeby zaznaczyć swoją obecność wali mi czołem w piszczele, to wszyscy po prostu rozpływamy się nad jej optymizmem, ciekawością świata, tym jej rozkosznym gadaniem a ja wtedy nawet zapominam, że chciałabym, aby nasza rodzina nie miała problemów z cyklu 'Jak nakarmić to to i jak to robić, żeby rodzina nie rzucała głupich komentarzy'.

Właaaśnie, rodzina... Jesteśmy po chrzcinach! Razem z Miśką chrzczone były trzy inne bejbiki. Zgadnijcie, kto z całej czwórki nie mógł wysiedzieć na miejscu, wymagał spacerów po kościele, macania kwiatków przy ołtarzu i wyginał mi się w rękach przy byle kilkusekundowym przystanku przy ławce? No wiadomka! No i nie muszę też mówić, że polewanie głowy to był hit nad hity i szoł. Z pewnością powinnam pamiętać kazanie, jakie ksiądz wygłosił podczas całego ceremoniału. Cóż, ja do końca życia będę pamiętała Miśko-akrobacje i to, jak chichrała się gdy już z braku laku robiłam 'bdziąąąg!' uderzajac palcem o tulipany przy grobie Jezusa i to, jakim piorunującym spojrzeniem zabijały mnie wtedy babcie.

Pomimo tego, że Michała ojciec nie krył swojego zażenowania i zrzygał się mu telefonicznie, że co to za gościna z samym ciastem (autentyk!), tak w sumie nawet nie mruknął, gdy już dotarł, tak jak zresztą reszta osobistości. Poszedł tort, inne ciasta (na które nawet nie spojrzałam, bo wiadomo - gluten, mleko, jaja, kakao... mam spaczenie...), kawa i wtedy mój ojciec zrobił to, na co liczyłam - wstał, powiedział 'no dobra, lecim, dziecko niech idzie spać' iii... wszyscy się kuźwa zawinęli, ha! Myślę teraz, czy z kopertowych pieniędzy nie zorganizować małej roczku, i pewnie wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że ja serio... nie cierpię... swojej rodziny... ;/

Zebrałam się w kupę i poszłam do internisty po skierowanie. Witamy w Polsce - zaczynam terapię 21 czerwca.
Póki co za terapię robi mi wizualizowanie sobie naszego umeblowanego mieszkania...

0
Dodaj komentarz

Po czym poznać ewolucję matki piszącej pamiętnik w internecie? Po tym, że im dalej w las, tym pisze krótsze wpisy. Dzisiaj taki będzie. Szybkie strzały z bazuki.

Po wizycie u alergolog, ku mojej wielkiej radości, mamy zaświadczenie na aminokwasy do roczku, więc nie musimy robić żadnych prowokacji innym mlekiem przez najbliższe cztery miesiące. Uf. 

Mała mówi... 'mama'.  Nieświadomie oczywiście. Ale mówi. Raz płakłam przy tym, ale tak serio płaknę jak ona to powie z premedytacją.

Miśka dalej pretenduje do zrobienia kiedyś doktoratu ze stękańctwa. Już się pozbyłam wątpliwości, że jej kiedykolwiek minie. Z pewnością będzie tym dzieckiem, które na dźwięk odmowy przy okazji zakupów w Biedrze walnie popisowe leżenie krzyżem na środku alejki i będzie się darła, a ludzie będą nas mijali i myśleli: 'TA to se nie radzi, wychowała to ma... ja bym se tak nie dał...'. Wstyd mi, kiedyś też tak myślałam. Macierzyństwo całe szczęście prostuje poglądy. Z temperamentem nie wygrasz. Więc póki co muszę żyć z tym, że mała widząc, jak znikam w kiblu, rozpaczliwie beczy 'DOKĄD IDZIESZ?!' a potem tuli mi się do kostek. Zaliczyliśmy już stereotypową scenę matki robiącej dwójkę, podczas gdy dziecko żebrze o noszenie na rękach, waląc breakdance na kafelkach... That's life...

Dalej. Nie mogę. Się. Pogodzić. Z. Pożegnaniem. Laktatora. Leży na widoku i mnie straszy. Powinnam go sprzedać, odciąć się. Póki co psychicznie bardzo powoli oswajam się z sytuacją. Ostatnio zjadłam lody. Białko mleka krowiego. Zamknęłam za sobą kolejną furtkę niewracania więcej do tamtego epizodu. Nie wiem, ile jeszcze takich furtek mnie czeka. 

W tym tygodniu zaliczałyśmy z małą drugi raz, jak Michał pojechał w delegację i byłyśmy skazane tylko na siebie. Słuchajcie, jest progres. Miesiąc temu nie myłam się trzy dni, bo dziecko mi nie pozwoliło. Tym razem już pełna higiena, tylko moje emocje, cóż... zszargane jeszcze bardziej. Zaliczyłam już krzyczenie w poduszkę z bezsilności nad tym moim hajnidem. Kiedy mąż wrócił miałam ochotę całować go po stopach, czułam się bliska tego, że zaraz wywiozą mnie w kaftanie.

Postawiłam Michała przed podjętą przeze mnie decyzją - 'zabierasz małą do swojej matki, zostajesz z nią tam na noc i nie chcę was widzieć dwa dni'. No to sobie siedzę. I wiecie, co robię? Jadę na szmacie. Ha! W sumie to sprzątanie własnego mieszkania to coś bardzo przyjemnego. Daje mi też namiastkę kontroli nad życiem. W końcu wypucowałam kuchenne szafki od pyłu po składaniu ich przez monterów, wylizałam okna. Teraz światło może przedostawać się do naszych dziewięćdziesięciu metrów i obnażać w pełni moje masakryczne zmęczenie materiału.

I wiecie co, jestem okropną matką. Bo nie dość, że wygoniłam męża z dzieckiem, to... Jest mi dobrze, że ich nie ma. Nie tęsknię. Boli mnie, że nie jestem tą kobietą, która ledwo zobaczy, jak córka wychodzi z domu i już grzebie w telefonie oglądając filmiki i zdjęcia urwipołcia. Ja nie chcę. Szczerze to chcę na tydzień gdzieś wyjechać. Może nawet się upić. Tańczyć z losowymi ludźmi na imprezie, oglądać głupie filmy i wykasować z pamięci myśl, że kiedykolwiek urodziłam drugiego człowieka.

No a potem bym wróciła.

Bo przecież ją kocham.

0
Dodaj komentarz

To będzie dziwny wpis. Trochę pisany do Was, trochę do mnie. Kto wie, może i nawet do mojej córki, jeżeli kiedyś zaryzykuję pokazać jej pamiętnik i obnażyć moje uczucia z pierwszych miesięcy jej życia. Potrzebuję chyba swoje przemyślenia gdzieś spisać, nadać im realną formę - może wtedy będzie mi lżej.

Żyjemy w dziwnych czasach, gdzie to, co jest jednocześnie błogosławieństwem, potrafi być także przekleństwem. Nie trzeba być detektywem, by wiedzieć, o czym piszę - dostęp do informacji. 

To w Internecie w trzeciej dobie w szpitalu znalazłam wiedzę, jak odciągać mleko. Nie dała mi tej wiedzy żadna położna ani lekarz. Tam też dowiedziałam się, w jaki laktator warto iść, gdzie jest najlepsza CDL. Dowiedziałam się, że nie tylko my z Miśką nie mamy lekko. Kiedy zaczęła mi się sypać rana po nacięciu to słowo daję - gdyby nie fora i grupy, to już zawsze myślałabym, że tylko ja mam takie przeżycia po porodzie. To na fejsbuku właśnie polecono mi lampę na podczerwień, którą zaleczyłam sobie tyłek. Kiedy mała zaczęła mieć objawy alergii  to wszyscy rozkładali ręce i gdybym nie wertowała, nie czytała i nie googlowała to kto wie, czy mała już całkiem nie przestałaby jeść, czy z pozoru 'niewinna' pokarmówka nie przekształciłaby się we wziewy. Kiedy już typowe postępowanie przy alergii nie zdało egzaminu, to znalazłam grupę refluksowych dzieci i tam to już w ogóle znalazłam historie i wsparcie, jakiego nie znalazłam nigdzie indziej. Żaden lekarz, gdybym nie poprosiła o to sama, nie dałby nam recepty na aminokwasy. Ja bym się nawet nie dowiedziała, czym są aminokwasy! Nie wiedziałabym, czy różni się Nutramigen od Bebilonu Pepti, a już od Neocate to w ogóle. Nie znalazłabym mam, które przeżywają podobną gehennę z karmieniem butelką i nie pisałabym z nimi regularnie na fejsie. O tym, jak nie udało im się z cycem, jak musiały zarzucić odciąganie i jak walczą o każdy mililitr wlulony dziecku. Jedna z nich próbowała karmić swoim mlekiem pół roku, pomimo wyraźnego alergicznego refluksu - małej aż przełyk wyżarło do żywych ran. To ona była dla mnie jedną z przestróg, by skończyć przed piątym miesiącem i kto wie, czy gdyby nie połączyły nas wirtualne drogi, to czy Miśka sama nie jechałaby teraz na ketitofenie, lansoprazolu i ranigaście.

Ale w tym samym Internecie doznałam emocjonalnego skrzywienia. Za każdym razem, gdy świętuję z małą dzień lepszego jedzenia, karmię ją butlą z Neocate i wspominam, jak źle kiedyś było - jak nie chciała pić, jak odciągałam z zegarkiem w ręku co trzy godziny, żeby potem wlewać w nią godzinę 60ml, jak rwała włosy z głowy pijąc mleko, jak jechałam tygodniami na trzech produktach spożywczych na krzyż, w skrócie - jak wielką męczarnią było moje macierzyństwo - to nagle znajduje mnie post: 'Karmisz piersią - możesz jeść wszystko!' i dostaję zwarcia mózgu. W tym samym Internecie czytam, że mleko matki leczy jelita i jest czymś najlepszym dla alergika, kiedy jednocześnie musiałam czekać trzy miesiące na aminokwasach, aż mała w pełni podniesie się z jedzeniem, okropnymi kupami, które na moim mleku były wodą, glutami i krwią czasem nawet. W tym samym Internecie czytałam, że jeżeli chcę przestać odciągać, to znaczy, że jestem egoistką (taki klimat panuje na grupach mam KPI), a kiedy zarzucałam temat, to było mi przykro, że nigdy nie przyznam sobie wirtualnie medalu w stylu 'Six months pumping award' i że już nigdy nie będę mogła zbić sobie piątek z kobietami, które wcześniej podziwiałam, a teraz mają mnie za przegrywa. W tym samym Internecie o takich matkach, jak ja, czytam, że 'taki poród to się zdarza prawie nikomu', 'straszy macierzyństwem!', 'nie rozumiem, jak można się nie spełniać w byciu mamą'. W tym samym Internecie jestem świadkiem jakiś chorych dywagacji na temat tego, czy CC to jeszcze poród, że jak ktoś się czuje dobrze z butelką, tzn. że idzie na wojnę z WHO, oraz gradobicia oskarżeń, gdy ktoś mówi, że wyznaje rodzicielstwo bliskości, ale hola hola - jak już z bezsilności ignorujesz wycie dziecka, które wyje 'bo tak', to znaczy, że wcale nie wyznajesz, tylko ściemniasz chyba.

Nie byłam naiwna w ciąży i zawsze wiedziałam, że 'matka matce wilkiem', ale skala tego zjawiska teraz osobiście przygniata mnie ogromnie. Mam jednak taką obserwację, że w Internecie szczególnie (i pewnie nie jest to zbyt odkrywcza obserwacja…). Zdarzyło mi się w realu usłyszeć parę kąśliwych uwag od SAMIWIECIEKOGO, np. 'noś obciskające majtki tydzień po porodzie, żeby sprawiać pozory, że już doszłaś do siebie!', ale jednocześnie usłyszałam też wiele dobrego. Na przykład gdy po raz pierwszy postanowiliśmy spróbować z mm, teściowa powiedziała mi, że nie powinnam sobie robić żadnych wyrzutów sumienia z cycem. To samo powiedziała mi mama Julci podczas naszego pobytu w szpitalu, chociaż sama karmiła już trzecie swoje dziecko. Pani w Rossmanie, gdy kasuje mi słoiczki z dynią, pakuje je z uśmiechem do torby, patrzy na zachustowaną Miśkę i życzy jej smacznego - nie mówi mi, że może lepiej jakbym ruszyła dupę i sama coś ugotowała. Mój mąż to w ogóle znosi dzielnie każdą decyzję, którą podejmuję odnośnie małej i co jakiś czas mówi, że jestem super mamuśką. Kumpela, która urodziła trzy miechy po mnie, przeżyła dwa zapalenia piersi i wycinanie ropnia NA ŻYWCA (kumacie?!), która karmi dalej jednym dydem i nie zamierza kończyć, powiedziała MI, że jestem bohaterką - myślałam, że trupem zejdę ze śmiechu. Także w sumie 'w realu' narzekać nie muszę. A mimo to, choć już nie mieszkam z moją matką, która zawsze ma na wszystko dziwny komentarz, mam cały czas spięcie w dupie… Dlaczego? Czy to właśnie przez to, że za dużo siedzę w Internecie? Za bardzo zderzam się z filozofiami wychowania? Za dużo przyglądam się dyskusjom, w których leci mięso, na dziwne okołomamowe tematy? Za dużo porównuję swoje macierzyństwo i moje dziecko do cudzych macierzyństw i dzieci, chociaż wiem, że to bez sensu? Nie potrafię tego uzasadnić, ale ciągle czuję oddech na plecach. 

Czuję się chyba, jakbym każdego dnia stawała przed 'komisją do spraw udanego macierzyństwa', w której zasiadają głównie wszyscy mądrzy państwo lekarze -badacze i matki, które ścigają się na to, która zaznała w swoim życiu więcej męczeństwa. Miewam takie chwile, że ciskam w niepamięć te nasze przeboje z karmieniem na piłce, i wtedy 'komisja' w mojej głowie wyskakuje z granatami… Czy ja aby pamiętam ten artykuł, co go czytałam, jakie mleko mamy jest zajebiste? Czemu śmiem z tym polemizować? Czy pamiętam ten nagłówek w jakimś linku, w którym matki KPI przerzucają się na grupie - 'Mleko modyfikowane - bomba z opóźnionym zapłonem'? No i co? Jajco? Czy aby na pewno zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, czy mi się aby nie chciało po prostu już?

I dobra, nadszedł ten moment. Już się wypisałam ze wszystkich grup, odlubiłam wszelkie Hafije i Mamy Ginekolog (która mnie niemało wkurwiła tekstem, że alergie biorą się z cesarskich cięć, a dzieci drą się w niebogłosy, bo matki mają problem z emocjami - taki tekst mógł walnąć tylko niezły ignorant ze zdrowym dzieckiem, który w życiu nie widział małego refluksa). Ale pora też ubrać coś w słowa i odciąć się rytualnie, teraz już.

W szpitalu, chociaż nikt nie pomagał, chociaż byłam wymęczona, z tragicznie niską hemoglobiną, w stresie pourazowym, zacerowana na dole byle jak - walczyłam o mleko.
Nakładki nie były dla mnie przeszkodą, dopóki mała sama nie przestała jeść. Na swoich cyckach przetestowałam łącznie pięć laktatorów, w tym dwa klasy szpitalnej, którymi dwukrotnie wybudzałam laktację z totalnego zera niemalże.
Zamiast spać i się regenerować - czytałam i zgłębiałam taką wiedzę na temat laktacji, że jestem więcej niż pewna, że większość położnych w tym kraju takiej nie ma.
Wierciłam dziurę gdzie się da w kwestii alergii. Szukałam lekarzy, specjalistów, rodziców o podobnych przeżyciach. Studiowałam alternatywy dla mojego mleka, wertowałam różnice. Czytałam historie ludzi o podobnych przeżyciach. Przetrząsnęłam fora polskie i zagraniczne. Znam niemal wszystkie możliwe objawy u niemowląt.
Byłam gotowa dla małej paść trupem z głodu, gdybym tylko znała listę alergenów. W najgorszym momencie jadłam tylko kaszę jaglaną, bo bałam się dosłownie wszystkiego - jaj, mleka, glutenu, kakao, orzechów, ryb, cytrusów, pomidorów... I dam sobie rękę uciąć, że ta lista miała jeszcze kilka pozycji, ale chyba ją wymazałam z pamięci.
Odciągałam dzień i w nocy, kiedy się zaparłam, doszłam w pewnej chwili do momentu, że byłam w stanie pokryć 100% zapotrzebowania małej i jeszcze mrozić.
Wizja uratowania jej jelit zajęła mnie tak mocno, że nie było mi straszne to, że bez przerwy tulę do siebie plastikowe lejki zamiast dziecko, że praktycznie nie wychodzę z domu, że albo odciągam, albo myję i wyparzam albo próbuję ją karmić… Było tylko jej zdrowie, nic więcej się nie liczyło.
To, że jeszcze przez cztery miesiące po 'odstawieniu' miałam schizę z dietą eliminacyjną i myślałam o relaktacji świadczy tylko tyle, że mi zależało. Naprawdę. Z całego serca.

Trzeba jednak to oddać, że Neocate uratowało moje dziecko. Uratowało ją przed postępującymi skutkami alergii. Dało mi i mojej rodzinie spokój. Pozwoliło zdjąć ze mnie ciężar. Pozwoliło mi jeść bez wyrzutów sumienia. 

ZROBIŁAM WSZYSTKO, CO MOGŁAM. Absolutnie wszystko. I wybrałam najlepszą możliwą opcję w chwili, gdy byliśmy już pod ścianą.

NIE MAM POWODÓW, BY SOBIE COŚ WYRZUCAĆ. By drążyć, co by było, gdyby. Karmiłam łącznie cztery i pół miesiąca. I to jest szmat czasu. Gdybym zaufała personelowi szpitala i nie zaparła się, to pewnie skończyłoby się na marnej próbie tuż po porodzie, którą też wspominam z cierniem w sercu. Głównie sobie to cztery i pół miesiąca zawdzięczam i nie chcę już dywagować, czy to się zakończyło za wcześnie, czy wręcz przeciwnie, za późno. Żadnej matce nie byłabym skłonna powiedzieć, że robi źle, bo karmi mieszanką - dlaczego traktuję siebie gorzej od obcych ludzi? Skończyło się dokładnie wtedy, kiedy miało. TAK MIAŁO BYĆ.
 
A Misia jest dziś zdrowa. I ma mamę, która staje na rzęsach, by taka była.

Wobec tego wszystkiego oficjalnie oświadczam, że do tematu nie wrócę już nigdy.

Laktator sprzedaję. Sobie wybaczam. Wybaczam losowi. A 'komisji' w mojej głowie pokazuję faka.

Jak to dobrze, że jest wiosna. I że nie siedzę już na blogach parentingowych...

3
komentarzy
avatar
Oj tak... jak człowiek zostaje matką, to wokół pełno doradców, którzy pomniejszają naszą wartość, którzy wcale o radę proszeni nie są. To się nigdy nie skończy, ale w końcu zaczynamy to olewać. Albo zamykać usta natrętom. Czasami, jak widzę na forach tematy tj.: karmienie, szczepienia, rozszerzanie diety, chrzcić czy nie chrzcić, przekłuć uszy czy nie - to nawet nie czytam, nie komentuję. Przy pierwszym dziecku czytałam. Teraz już nie. I tak każdy zrobi po swojemu.
avatar
Jesteś najlepsza matką na świecie! Ode mnie masz medale, wieńce, hymn na stojąco i co tam jeszcze można wręcza dla uczczenia! I jeszcze całusy dla Miśki
avatar
Gdyby człowiek nie musiał sam dochodzić, co jest z nim czy z dzieckiem nie tak, to by nie szukał tyle w internecie, a niestety często wygląda to tak, że lekarze nie potrafią nic mądrego wymyślić i pomóc - i to jest dopiero wkurzające!
Dodaj komentarz

Pora pisać, co u nas.

Po pierwsze - 9 miesięcy! I w sumie już chciałam powiedzieć, że mała wchodzi w ten etap życia, kiedy można o niej powiedzieć, że jest już dłużej mieszkanką planety Ziemia niż mojego brzucha, ale w sumie Kidz nie omieszkał mnie poinformować, iż mała skończyła 39 tygodni, a jak wszyscy dobrze pamiętamy - urodziła się na przełomie 42 i 43 tygodnia ciąży, więc… jeszcze nie pora na takie ogłoszenia.

Miśka zaczęła siadać. W dalszym ciągu jest jej ciężko utrzymać równowagę (jak to mówi nasza fizjo - mam dziecko słabsze osiowo, choć rehabilitacji według niej nie wymaga), więc podpiera się rączkami z przodu, i te próby siadania też są krótkie, ale jest ich coraz więcej. Sadzamy ją też w krzesełko do karmienia, choć prawdę powiedziawszy dalej nie podoba mi się, jak ona w tym krześle wisi. Tylko z drugiej strony jak długo można karmić takiego szkraba na leżąco?

Z jedzeniem jest na tyle dobrze, że zaczęłam mieć problemy 'normalnych' mam, w stylu 'jak odstawić nocne karmienia' i 'jak zredukować ilość butelek w dzień'. Tzn. wrrróć, żebyśmy się dobrze zrozumieli - zastanawiam się, jak jej dobowe zapotrzebowanie (jakieś 600-700ml) rozłożyć na jak najmniejszą ilość podchodów z butelką i żebyśmy jednak coś w nocy pospali. Boję się tej próchnicy butelkowej, no, i mam nie tyle obawy co do zawartości butelki, co właśnie tego jej częstego popijania po trochu. O ile przy wieczornym rytuale odpalam gaziki z wodą oraz sylikonową szczoteczkę z pastą z Ziaji z bobrem, tak czuję, że to za mało. Moim ideałem byłyby cztery butle po 180 w dzień plus stałe. I zaskakująco muszę przyznać, że cosik się poprawia. Dziś pierwszy raz od dawna mała praktycznie przespała prawie całą noc - tzn. Michu twierdzi, że o trzeciej miała oczy jak pińć złotych i waliła uśmiechy, no ale cóż… ja nie pamiętam. Rrrrany, jakby było cudownie, gdyby tak było już zawsze, bo serio to nieustanne mycie butli jest mega upierdliwe. I te dylematy - nie spać do północy, bo i tak się obudzi i wtedy umyć, czy olać to, położyć się spać z nią, ale wtedy pokazać faka fazie REM i w bólach myć te butle na pół śpiąco o tej północy lub o trzeciej. Brrrr. Tak czy siak, jak wspomniałam - coś się zmienia, i nie bardzo wiemy, co zadziałało - czy to, że dajemy mniej miarek do wody w nocnych butlach, czy może to, że ostatni jej posiłek w ciągu dnia to jakaś papa, która bardziej trzyma żołądek. 

A trzeba przyznać, że repertuar żywieniowy nam się poszerza, choć dalej nie jest spektakularny. Z owoców jabłko, gruszka, banan. Z warzyw burak, dynia, pasternak. Z 'zapychaczy' kaszkowych - gryka, kasza jaglana, kukurydza. Wszystko liczone w ilościach 'kilka łyżek per karmienie', razy trzy w dzień. Ach, i namierzyłam w końcu jednego z winowajców jelitowej masakry - słodki ziemniak. Oczywiście wszystko, co jej daję, jest z wielkich fabryk i słoików, krocie na to wydaję. Mój wewnętrzny policjant i  tak nie tyle opieprza mnie za wydawanie na dziecko pieniędzy, co właśnie za to, że to słoiki, a nie ugniatanie stopami ekologiczne hodowane na własnym podwórku warzywa, ale jak wiecie po ostatnim wpisie - uczę się sobie odpuszczać. Chociaż w głowie moje racjonalne myślenie bije się non stop z wygórowanymi oczekiwaniami względem mnie samej, to chyba idę w dobrą stronę. Matko, te pierwsze dzieci mają przekichane, że muszą być świadkami tak koszmarnej i burzliwej przemiany emocjonalnej rodziców. Z drugim by tak nie było.

Właśnie, drugie… Dacie wiarę, że w mojej głowie ten temat istnieje? Często go poruszam z Michałem (widząc przy tym, jak biedak marszczy brwi). Tzn. nie, żebym planowała, raczej pozwalam sobie na różnego typu analizy i 'co by było, gdyby…'. Potem się oczywiście zastanawiam, skąd we mnie potrzeba takiego myślenia o tym, bo tak generalnie rzecz ujmując - czy ja teraz chcę drugiego dziecka? O matko, nie. Miśka robi się kumata, do ogarnięcia - i uważam, że to cudowne. Nikt mi nie wmówi, że bycie mamą niemowlęcia, które obsrywa się po łopatki i beczy niewiadomo dlaczego jest super piękne i różowe. Kto wie - może gdyby tylko jadła i spała w tym czasie to mówiłabym wszystkim, że nie ma nic lepszego na świecie, niż zajmowanie się noworodkiem i że 'odkryłam swoje życiowe powołanie', hahaha. Ale nie. Na samą myśl o powtórce mam autentyczne dreszcze. I w sumie są chyba trzy rzeczy, które zmuszają mnie do myślenia o tym. Po pierwsze - to niewidzialnie ciśnięcie presji społecznej, o którym ostatnio pisałam. Po drugie - jakieś z dupy obawy, że moje dziecko będzie społecznie niedorozwinięte, jak 'nie dam jej' brata lub siostry, co w sumie jest argumentem-inwalidą i mogłabym go obalić na dziesięć sposobów. No ale po trzecie… jest we mnie chyba taka cicha tęsknota za doświadczeniem macierzyństwa jako czegoś, co nie jest właśnie męczeństwem i wyprawą w Himalaje. Jakaś chęć wyprostowania tych wszystkich błędów, jakie popełniłam przy małej - chociażby z tym kurczowym trzymaniem się teorii o diecie matki karmiącej… Boże, może ja nie powinnam znowu zaczynać tego tematu, bo się tylko wkurwiam.

Chociaż nie, muszę, bo się uduszę… Generalnie proces żałoby dalej u mnie trwa. Trwa na tyle uciążliwie, że myślę wrócić do leków psychotropowych przed rozpoczęciem terapii. Póki co radzę sobie jakoś na własny sposób - szukam w sieci ludzi o podobnych doświadczeniach. I słuchajcie - namierzyłam amerykańską organizację 'Fed is best', gdzie nazwa to taki trochę prztyczek w nos dla hasła 'Breast is best', choć generalnie założenia organizacji wcale nie opierają się na jakimś negowaniu cycków, a raczej bardzo zdrowym założeniu - że żaden sposób karmienia nie powinien być dyskryminowany i każdy jest ok. Poczytałam sobie, co tam piszą i już miałam takie 'aaaale super, już mi lepiej'. Po czym coś mi odbiło i postanowiłam wygooglać 'Fed is best Polska', w oczekiwaniu, że może i do ojczyzny naszej dotarli działacze z tego ruchu, że może kogoś tam znajdę i może ktoś mi pomoże z moimi myślami. No i co… Jajco. Pierwszy link jaki wyskakuje przy tej frazie, to link do Hafiji. I chyba sam Mefistofeles kazał mi w to kliknąć, bo to, co się ze mną działo po przeczytaniu tego 'artykułu', to już było apogeum furii. Otóż znowu się dowiedziałam, że karmienie dziecka mm to jak dać mu kolorowe płatki śniadaniowe z cukrem na śniadanie i chipsy na obiad, że wiedza i wsparcie to recepta na udane kp (czego u mnie jednego i drugiego było po kokardę i to I TAK gówno dało), i że w ogóle problemy z karmieniem tak naprawdę to się PRAWIE NIKOMU nie zdarzają i te matki wstrętne, co to tylko chcą byle czym dzieciom żołądki zapychać, to tak naprawdę wcale tych problemów nie mają. I powiem Wam, że tak jak miałam jeszcze wątpliwości czasem, czy ja słusznie tak na tą kobietę jadę, tak po tym, co tam przeczytałam, mam już stuprocentową pewność, że ona szkodzi i jest ostro pierdolnięta. 

Uf, po rzyganku.

Co tam jeszcze o Misiaczku… Robi się istotą społeczną coraz bardziej. Bawi się z nami w 'a kuku' - w sensie sama inicjuje zabawę nakrywając się czymś i odkrywając. Podpełza do nas i zagaduje. Bardzo często też wdrapuje się nam na nogi lub… przytula do piszczeli.

Z tym przytulaniem to też czuję się w 'obowiązku' coś napisać, bo w sumie nigdy o tym nie pisałam. A to w sumie jest ważna Miśko-cecha i ona może Wam naświetli, dlaczego ja tak bardzo mam czasem problem z moim macierzyństwem. Otóż w ciąży ja cały czas wychodziłam z założenia, że ramiona mamy to panaceum na wszystko, i że tulić trzeba dużo i 'na górkę' i w ogóle nikt mi nie powie, że ja dziecko przyzwyczajam do noszenia. Po czym przychodzi na świat Misiaczek, mój kosmita z planety Melmac, który robi wszystko na odwrót, niż myślałam, że robi niemowlę, i słuchajcie… ona też ma inny pogląd na temat przytulania. Miśka jest tym typem dziecka, którego w akcie histerii przytulenie doprowadza do jeszcze większej histerii. Noszona 'na fasolkę' wygina się. Dotknięta czule dłonią po buzi ma reakcję 'WYPIER-PAPIER OD MOJEJ TWARZY, NIENAWIDZĘ TEGO, SIO!'. Całowana zachowuje się jak ośmiolatek, który dostaje buziaki od najbardziej obrzydliwej ciotki na rodzinnej nasiadówie. To nie tak, że jest jakoś sensorycznie nadwrażliwa, bo już to podejrzenie wyeliminowaliśmy, to jest po prostu dość charakterna Zosia vel 'Ja Śama' Samosia i moje ręce zawsze traktuje bardziej jako przepustkę do oglądania świata z wysoka, niż ręce, które leczooo. No i co ja mogę - dla mamy, która na dupie staje, by dziecku naprostować tematy trawienne, senne i w ogóle, jest to dość deprymujące, gdy chce się do dziecka przytulić, a ono reaguje wścieklizną. Nawet kiedy trzyma moją rękę przez sen mam wrażenie, że ona się do mnie nie tuli, tylko odbębnia dziecięcą potrzebę trzymania się czegoś, tak jak inne dzieci tulą przytulanki lub kocyki. I dlatego teraz, kiedy zaczyna się trochę inaczej z nami komunikować i wsadza mi czoło między nogi jak mały pieszczoch, to ja się po prostu rozpływam w ekstazie. I z każdym dniem się cieszę, że jesteśmy bliżej jej mówienia i samodzielności, bo jestem przekonana, że nasza więź dopiero wtedy rozkwitnie na dobre. 

No i tak sobie żyjemy. Nasz rytm dnia się porządkuje, nabiera kształtów (9 miesięcy… nieźle, co?), dochodzimy z małą do jakiegoś względnego spokoju. Choć dalej zdarzają się dni, że autentycznie mam ochotę ją zostawić w oknie życia -taaak… Przedwczoraj była akcja - darła się cały dwugodzinny spacer, wygoniła wszystkie ptaki z lasu a potem zasnęła pod drzwiami domu, jak mi już nogi z dupy wychodziły i wiedziałam, że nie można jej teraz absolutnie ruszać. No bo wiadomo - to Misia, u nas nie działa jakieś przekładanie przez sen. Ale tak poza tym (haha!) - no jest prawie idealnie. Próbujemy się siebie uczyć, dzień za dniem.

Dzień za dniem z hajnidem w niewykończonej chałupie, w której próbuję się pogodzić, że jeszcze nie mam wnętrza jak z katalogu i naokoło panuje nieustanny paździerz, a ja w wyglądam jak skrzyżowanie żaby Moniki, Prodigy i Pana Sowy, bo mnie nie stać ani na fryzjera ani na zakupy w lumpeksie.


Próbuję nie oszaleć. 

4
komentarzy
avatar
u mnie drugie dziecko jest w wielu kwestiach inne od pierwszego. To szok, jak dzieci potrafią się różnić. Błędy w kp i inne - naprawiłam. Tyle, że mam w domu sajgon i zapierdziel razy dwa ; D 2,5-latek daje popalić, bo ma zły czas, nie panuje nad emocjami, a małej odwidziało się leżeć i chce ciągle na rękach ; D pomocy znikąd
avatar
Jak to leciało...im więcej ciebieeeee tym mnieeeeej xD Wiem wiem, odpyliłam opis taki trochę z anusa, ale Ty się ciesz, że w ogóle napisałam, że żyję, bo ostatnio to z tym czasem to jakiś Matrix. Ja Ciebie czytam regularnie i po każdym czytnięciu leci do Ciebie przekaz myślowy, nie wiem czy wszystkie odebrałaś Pod tym wpisem to aż się oplułam, wstałam z rozmachem i krzyknęłam głośne "Amen!!!", bo mnie Hafija też krwi napsuła. I niech się wali na cyce te swoje mleczne. Ja wiem, że może nie zrobiłam wszystkiego, żeby wykarmić Kubsona piersią. Chociaż wydaje mi się, że na tamten stan umysłu, więcej bym nie zniosła. Ale Ty, Ty moja Droga, to zrobiłaś więcej niż ona by zrobiła, o jakieś pińcet procent. Więc niech się wali. Z resztą, co ja się będę, wiesz jak jest. Synową ucmokaj. Taka dziecięca się robi, taka duża. To, że wymagająca to też. Podobno Dziołszki tak mają, a z Chłopcami z górki. Przez pierwszy rok xD
avatar
Polecam taki artykuł o terrorze laktacyjnym - ku pokrzepieniu serc - https://matkawariatka.pl/karm-wszelka-cene/ i https://matkawariatka.pl/matka-do-kitu-czyli-terror-cyckowy/
avatar
Rozumiem Cię doskonale, kiedy piszesz o żałobie. Ja jestem matką gorszego sortu bo miałam CC. Choć przecież cięcie było ze wskazań, to i tak w mojej głowie siedziały myśl typu" skrzywdziłam dziecko". Było też, a jakże, chodzenie że zdrowym jak koń dzieckiem po lekarzach, bo się naczytałam że CC powoduje wszystkie plagi egipskie. Teraz prawdopodobnie jestem w kolejnej ciąży i uświadomiłam sobie że niestety, ale ja chyba chciałabym kolejne CC! A w każdym razie się nie zmartwie, jeśli będą wskazania. Bo doskonale znioslam cięcie, bo mam zdrowe dziecko i sama jestem zdrowa. A mamaginekolog niech się cmoknie Czytałam Twoje wpisy i moim zdaniem zrobiłaś tyle ile mogłaś, nawet więcej żeby karmić piersią. Niech Ciebie żaden diabeł więcej nie kusi, żeby wchodzić na blogi poświęcone kp! Jak ja to czytam to mam momentami wrażenie że niektórzy uprawiają kult kp podczas gdy to jest bardzo ważny i dobry, ale jednak tylko sposób żywienia! Ja odkąd zaprzestalam czytania bzdur pt " CC powoduje nowotwory" czuję się dużo lepiej.
Życzę Ci by ta żałoba minęła bezpowrotnie. Ja właśnie oficjalnie zakończyłam swoją!
Dodaj komentarz

Szybki update!
Do dolnych jedynek dołączają górne. Jedna już jest, druga coś się nie może wykluć.
Dalej mamy nasz rytm dnia i to jest e-mej-zing. Szkoda tylko, że długie spacery pozostały wspomnieniem, i to w dodatku teraz, kiedy mamy tak piękną wiosnę.
Mała to niezła jajcara. Ucieka przede mną, chichra się, śmiesznie intonuje - tak jakby miała coś konkretnego na myśli, kiedy gada.
Miśka waży 8.5 kg i mierzy 75 centymetrów, ubranka nosi 80-86.
Je już: dynię, pasternak, ziemniak, cukinię, buraka, kaszę gryczaną, jabłko, banana, gruszkę. W trzech porcjach między butlami. W nocy nawet śpi.
Cały czas pełza i nie raczkuje, siadać siada ale też tak średnio stabilnie, więc co sobie pomyślałam - 'stanie pewnie na półtora roku'. Guzik! Zaczyna podnosić kuper i podciągać się przy meblach! Staje też na czterech kończynach zadzierając pośladki do sufitu.
Ja znowu biorę antydepresanty i świat jest na nich... taki prosty. 
Jeszcze miesiąc z haczykiem i psycholog.
A jutro jedziemy na parapetówkę z Misiakiem.

Ach, i tak. Zapadła decyzja. Już dzwoniłam do szefa. Oficjalnie przedłużam sobie 'męczarnię' o rok. Idę na wychowawczy.

1
komentarzy
avatar
Fajnie że wszystko się u was układa ale zdecydowanie za mało tutaj piszesz . Zazdroszczę wychowawczego ja niestety nie mogę sobie na to pozwolić.
Dodaj komentarz

Uwierzcie mi, że strasznie chciałabym popełnić jakieś wpisiwo, ale moje życie ostatnio jest takie, jak to odpowiadam wszystkim znajomym na pytanie: 'No, Maria, jak tam?', a mianowicie… u mnie 'same shit, different day' od miesięcy. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego, żadnych nagłych zwrotów akcji. 

No, może poza tym, że mała uskutecznia bez przerwy stawanie na kolanach, podciąganie się w łóżeczku, 'down doga' z yogi i za każdym jak to robi, to mam ochotę zakrzyknąć 'Toż ona zaraz z domu wyfrunie, błożesztymój, jak ona rośnie! I że niby ona mi z brzucha wyszła?!'.

No i jeszcze to, że z tym wychowawczym wszystko pięknie się zgra, bo mąż dostał podwyżkę rekompensującą nam brak mojej pensji i jeszcze chcą go prawie wszędzie… Łoł. Może kiedyś uda nam się wykończyć mieszkanie i przestanę się zabijać o nasze rzeczy, a łazienka będzie łazienką, a nie pierdolnikiem na materiały budowlane. Mam nieco obaw, bo to jednak będą prawie 3 lata poza obiegiem w robocie, mam wrażenie, że mój mąż rozwija się w zawrotnym tempie, a ja pomimo całkiem niezłego wykształcenia wiem, że nic nie wiem. Teoretycznie mam jeszcze z półtora roku by się nad swoim życiem zastanowić, ale powiedzmy sobie szczerze - nie będę się zastanawiać, tylko dalej szorować butelki, przewijać tyłek z kupy, czytać 'Kicię Kocię' i eksplorować miasto z dzieckiem na klacie lub w wózku.

Ach, jest jeszcze to, że z mężem każdego dnia czekamy na moment kąpieli, bo dla Miśki-marudnika jest to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy się naprawdę kozacko uśmiecha, patrzy na nas takim wzrokiem 'Patrzcie, kurna, ja się kąpię, CZY TO NIE JEST OSOM?!', gada do piany i w ogóle to, co ona wyprawia w tej wanience to przechodzi ludzkie pojęcie… Staje na dłoniach i stopach i robi plask o taflę wody, buja się przód tył i wylewa 90% zawartości, chlapie łapkami, robi bąble buzią, kręci się dookoła, opiera się, klęczy i ma minę 'Kurna - podziwiajcie!' - no lejemy ze starym za każdym razem. Do wyciągnięcia małej zmusza nas tylko jej upór w wypiciu wody z wanny, bo pewnie gapilibyśmy się na nią tak długo, aż by zmarzła.

Nie wiem, czy Wam mówiłam, ale wróciłam na chór. Także mam styczność z innymi ludźmi dwa razy w tygodniu.

Ja, jak to ja - chodząca skrajność. Jem już wszystko, jem za dużo. Podżeram słodycze gdy nikt nie patrzy. Zaczęłam kurzyć fajki. Tak, ja, ta co się kilka miesięcy temu panicznie bała podwyższonego poziomu histaminy po truskawkach. Nie jakoś nałogowo - w drodze na chór. Nic na to nie poradzę, że czuję się wtedy znowu dwudziestką ze swoim małym, brudnym sekrecikiem (no teraz to już nie takim sekrecikiem…), która nie ma zobowiązań i ma pełnię poczucia samostanowienia o sobie. Kij, że to samostanowienie rozumie jako powolne wykańczanie się, no ale cóż…

Piguły są osom. W sumie to głównie dlatego też nie piszę, bo zwyczajnie aż tyle nie myślę ostatnio. Aż w szoku jestem, że ludzie tak serio żyją, bez tego tornada wątków w głowie każdego dnia. Nawet jak Miśka wyje, to po mnie spływa, serio. Tzn. wiadomo, że ją tulę, całuję, gadam od rzeczy jak zawsze (co nie zawsze na gnoma skutkuje), ale przynajmniej się już nie samobiczuję myślami o tym, jak strasznie moje życie jest kijowe, bo moje dziecko ma mocną osobowość i ja muszę to znosić.

Jutro dzień mamy.

Życzę Wam i sobie, abyście poczuły pełnią serducha, że wykonujecie kawał dobrej roboty przy tych małych stworzeniach.

0
Dodaj komentarz
avatar
{text}