Macie rację, nieźle przyświrowałam, skoro napisałam, że już kwiecień.
Wow. Mam tyle do napisania, że aż nie wiem, od czego zacząć. To będzie ultra tasiemiec.
Może zacznę od największej zmiany… Nasze mieszkanie jest OSOM! Jak to dobrze po tych wszystkich tułaczkach mieć wreszcie stały punkt na mapie i nie musieć myśleć o tym, że za parę miesięcy znowu będzie trzeba pakować graty w kartony i migrować! Ach, a propos gratów… Ja naprawdę nie wiem, jak myśmy się upchnęli w tym pokoiku u moich rodziców, skoro teraz jesteśmy na dziewięćdziesięciu metrach i nasze rzeczy są, kuźwa, WSZĘDZIE! Dodam, że nie mamy za wiele mebli, więc duperele straszą z każdego zakamarka. Jeden pokój oficjalnie został graciarnią, a i tak nie rozwiązuje to problemu. Oczywiście w pomieszczeniu robiącym za strefę dzienną leży ogromna mata z rozwalonymi zabawkami Misiaczka, jakby widok po wybuchu bomby atomowej to za mało, i nie zdziwię Was zapewne mówiąc, że mała chce być wszędzie, tylko nie na niej. Kuchnia się nam robi i będzie montowana na przełomie marca i kwietnia, jupi! Mamy prawie wybrane drzwi, ale na początek wstawiamy tylko cztery skrzydła, bo siedem to niestety nie na naszą kieszeń na razie. Główna łazienka to plan dopiero na styczeń 2019. Najbardziej nie mogę się doczekać, jak dojdziemy do tego magicznego momentu, gdzie zacznie się faktyczne meblowanie i 'udomawianie'. Dajmy na to, uzbieramy sobie parę kafelków, i z tego budżetu będę dopieszczała sypialnię… ramę łóżka, zagłówek, tekstylia, rameczki na zdjęcia, moją wymarzoną toaletkę (ciągle się łudzę, że jeszcze kiedyś będę laską i będę miała czas na takie bzdety jak malowanie sobie kreski eyelinerem przez 10 minut)… Wow, będzie bosko! No i wisienka na torcie, moje niespełnione marzenie z dzieciństwa, czyli urządzanie dziecięcego pokoiku. Jaram się jak Rzym za Nerona!
Ale wiecie, co jest w tej przeprowadzce najlepsze? Ha, oczywiście, że wiecie… BRAK MOJEJ RODZINY. Słuchajcie, z takim stękaczem jak Miśka to nawet jej marudzenie jest dużo łatwiejsze do zniesienia, kiedy się wie, że za chwilę nie wparuje mamusia i nie zacznie gadać: 'Ojeny, a co ona tak, pewnie głodna?'. Tak, po tych wszystkich naszych przebojach z wciskaniem mleka na śpiocha moja rodzina dalej twierdzi, że głodzę dziecko. Albo inne teksty: 'Daj mi ją, mama, babcia ponosi, to się dziecko uspokoi', 'Może jej zimno?', 'Może jej ciepło?', 'Może na spacer z nią iść?', 'Absolutnie z nią dziś nie wychodź na spacer!'… UUUUH! Parę dni temu nasza rodzicielka odwiedziła nas na dosłownie 20 minut, ale słowo daję, że jak nachyliła się nad małą 'bo jej kawałek nóżki widać zza nogawki i ona poprawi', to autentycznie mnie ciarki przeszły. Bleee! Nieważne, zostawmy to za sobą… Teraz jest pięknie!
Napomknęłam o małej jedzeniu… I cóż… No jest dno. I nie ukrywam, że choć wiem, że każde dziecko ma swój czas na wszystko, to i tak się frustruję. Totalnie nie robi na mnie wrażenia, że mała nie raczkuje, nie siada czy co tam jeszcze (nawet się jaram, że jeszcze mogę ją zostawić na macie i mieć pewność, że chwilę tam pobędzie… ale o tym za chwilę!) i w zasadzie wiem, że jedzenie to też umiejętność, która może jej się włączyć nawet za dwa miechy, a i tak siedzę nad nią z łychą i mi żyłka skacze. Oczywiście niczego jej nie wciskam. Nie potrafię się przekonać do BLW z niesiedzącym dzieckiem (a nie sadzam małej, chcę zaczekać, aż sama to zrobi), więc lecą papy i cóż… moje dziecię nie otwiera paszczy na widok łyżeczki wcale. Zrobiła to może kilka razy. Próbowaliśmy już: dyni, słodkiego ziemniaka, banana, brokułu, kalafiora a ostatnio pasternaka. Marchwi po testach skórnych się boję, a ziemniaki mają ostatnio bardzo złą sławę na grupach fejsbukowych dzieci z alergią i mam opory. Neocate też wjeżdża w żenujących ilościach. Maksymalnie 120ml na karmienie (mamy ich sześć), a i tak bardzo często zostawi z 30 w butli. Ze względu na refluks zagęszczamy kaszką jaglaną holle, odstawiliśmy nutriton. Mimo wszystko, jakimś cudem, mała i tak przybiera 500g na miesiąc. Mało tego, po naszym spektakularnym spadku z 97 na 25 centyl po mału wracamy na 50! Także oficjalnie mogę Wam powiedzieć, że po skończonych siedmiu miśkomiesiącach mam do noszenia 7,5-kilowy tobołek.
Po tym, jak Miśka na około szósty miesiąc przekręciła z brzucha na plecy, zaczął się istny armagedon. Najpierw niekończący się breakdance, a teraz… dziecko oficjalnie mi się przemieszcza. A wygląda to tak, że wyrzuca ręce do przodu, zapiera się dłońmi i sunie brzuchem przed siebie. Jej ulubiona zabawa to ostatnio dawanie dyla z maty, walenie grzechotami o nowe panele (thanks, God, za wysoką klasę ścieralności!), wręcz tarcie zabawkami o nie, a potem rzucanie ich przed siebie (w sensie tych zabawek) i doszurowywanie (jest takie słowo?) do nich. Czasami myślę, że mogłabym jej do brzucha przymocować mopa i miałabym pięknie wyszorowaną podłogę. Od czasu do czasu wypnie kuperek 'na czterech', to znaczy opierając się na kolankach i łokciach, gibie się do przodu i do tyłu, na co ze starym patrzymy i zawsze mówimy: 'Nooo… nooo… Misiaczku… prawie… ruszaj…'. No ale nie rusza. No i dobrze, bo chyba bym oszalała! Już potrafi pokonać mały dystans i dobierać się np.. do modemu, co dla mnie i tak już oficjalnie oznacza wyrok pt. 'Żarty się skończyły, teraz NAPRAWDĘ musisz ją mieć bez przerwy na oku!'.
Czy z noszeniem jest lepiej? Czy w ogóle z Miśkozwyczajami lepiej? Ach, ależ skąd! Mała ma momenty, że naprawdę potrafi chwilę poleżeć, dać mi nawet zjeść, zająć się sobą, ale i tak na rączkach najlepiej. Mam nawet wrażenie, że się wycwaniła i już do mnie wyciąga swoje małe łapeńki, robi podkówkę i wali stęk w stylu: 'No żesz matka, weź mnie, bo ja już nie chcę leżeć na plecach, no! Kaman!'. Zaczęła u nas rządzić chusta, bardzo często Mała ostatnio w niej usypia. Także oficjalnie mamy kolejny 'sezon', bo mieliśmy sezon na piłkę do fitnessu, usypianie na rękach, leżenie obok deską i trzymanie za palec, no a teraz jest chustoszmaciwo i spacery po domu - mam tylko małe lusterko ustawione w kącie toalety (of kors, bez drzwi), w którym monitoruję, czy dziecko nie padło już. Oczywiście odkładanie to dalej mission impossible, podczas snu musi być idealna cisza, często aby jej sen trwał dłużej niż pół godziny to muszę po prostu koło niej leżeć, pilnować, by nie wypadł jej dydek czy też dać się odpowiednio szybko złapać za dłoń. Często gwarantem drzemki jest spacer w wózku, ale przez ostatnie mrozy wychodziliśmy mało, teraz po szczepieniu (TAK, wtedy, gdy o tym pisałam, nie dotarliśmy - byliśmy dopiero przedwczoraj…) też nie ryzykuję, aaale…! Tu też muszę się pochwalić, bo nasz Bebetto Holland jeździ bez gondoli, a ze spacerówką rozłożoną na płasko. Czemu? Bo Miśka to koszykara i już na długość się nie mieści! Także o, taki awans. Jak ją sadzałam w nowej wersji wózka to już o mało nie zaczęłam się roztkliwiać, jak ona szybko dorosła, i że za chwilę studia przecież…!
Ze spraw zdrowotnych, choć jedzenie to dalej żenada u nas (i chyba dam jej kolejny tydzień bez rozszerzania, bo u nas to naprawdę nie ma sensu na ten moment), jest raczej ok. W końcu umówiliśmy USG na końcówkę marca, mocz wychodzi ok, drugą dawkę Infanrixa mała przechodzi bez powikłań raczej, bo już dzisiaj trzeci dzień i nawet jej temperatura nie pykła. Stan uzębienia - sztuk zero. No cóż!
I tak to się kula w Miśkoświecie… Wiecie co? Od dłuższego czasy chodzi za mną post Dewy o jej miłości do majowego Dziedzica (:*). Nie wierzę, że nie czytałyście, więc na pewno wiecie, o który chodzi. Tak, ten, w którym na końcu napisała, że 'słów jej brakuje', a w sumie to walnęła elaborat. I poza takim matczynym wzruszeniem, które mnie ogarnęło po przeczytaniu, dotarło do mnie, że o maaamo… Czemu ja tak o Miśce nie piszę? Czemu tylko takie suche fakty sprzedaję? Czemu się tak nie rozpływam nad tą małą istotą w tym pamiętniku? Chyba wiem, w czym rzecz.
Miśka jest wszystkim tym, czego się… autentycznie nie spodziewałam po niemowlaku. Pomijam alergię, zumy, z dupy poród i inne hece. To jest po prostu… indywidualistka. Ma już siedem miesięcy skończonych, a ja dalej nie umiem jej rozgryźć! I oczywiście, że ją tulę, całuję, Misiaczkuję jej bez przerwy, gilam po nosie, prykam brzuch, całuję i wącham stópki (która nie ma takiego fetyszu, niech pierwsza rzuci kamień…), ale i tak… Mam nieustające wrażenie, że żyjemy obok siebie jak huba i kora drzewa (z czego Miśka to huba… w chuście), w symbiozie, a nie 'jak ta jedność - mama i dziecko'. Ona, która w sumie bardziej potrzebuje, by ją wziąć na ręce nie po to, by się poprzytulać, ale po prostu oglądać świat z wysoka, i ja, która patrzę na ten wybryk natury, próbująca w nieskończoność wypracować sobie jakiś rytm dnia pod to stworzenie ( co jest, kuźwa, niemożliwe) - uczymy się siebie nawzajem. Słuchajcie, to by było spore nieporozumienie, gdybym ja powiedziała, że patrzę na nią z rozczuleniem, na tą moją maluchną dzidziulkę i te jej nieporadne łapki, titititi! O nieee… Kiedy z nią jestem to czuję się jak w animal planet, schowana w krzakach, z dubbingiem Krystyny Czubówny w tle. Pomijam, że ja naprawdę w ciąży nie wiedziałam, że są dzieci, które muszą mieć pospełniane tak chore kryteria, by spać, jak moje dziecko, tak wszystkie inne rzeczy to już w ogóle… Na przykład nie wiem, kiedy jest głodna. Nie znam jej płaczu na głód ani innych oznak. Czasem potrafi drzeć japę w niebogłosy i pomaga co? Nie sen, nie butla, nie zmiana pieluchy, a, kuźwa, Kicia Kocia! Wystarczy, że się jej zapytam: 'Poczytamy jak Kicia Kocia gotuje?' i mała łapie taki zaciesz, że o mało kończyny jej nie odpadną, banan na pół twarzy i potrafi leżeć jak zaklęta słuchając bajki, łapiąc focha na ostatniej stronie, że już koniec. To samo mamy z kontrastową książeczką ze zwierzątkami, wystarczy pokazać pierwszą stronę i już jest 'Giiiiii!', znaczy 'Suuuper!'. Nie kumam też, dlaczego z taką pieczołowitością pakuje sobie do buzi wszystko (ostatnio próbowała mój kapeć), za to jedzenie jest fe. Jak śpiewam 'tupu tup po śniegu, dzyń dzyń dzyń na sankach', to o mało mnie nie rozsadzi kiedy ją trzymam, bo musi fikać na wszystkie strony. Jednego dnia coś ją cholernie śmieszy, drugiego dnia, kiedy to powtarzam, patrzy na mnie wzrokiem: 'Że niby TO ma mnie śmieszyć?'. Dydek jest z nami prawie od początku, ale ha! - nie wspomniałam o jednej rzeczy… mała go potrzebuje jak powietrza, ale NIE UMIE GO UTRZYMAĆ W PASZCZY. A jak wypadnie w złym momencie to zgroza. Jednak jej najlepszym Miśkozwyczajem jest… gardłowy śpiew mongolski. Tym terminem określamy z Michałem stan małej przed ostatecznym padnięciem w objęcia Morfeusza, kiedy trzyma kogoś za rękę, ma zamknięte oczy, memla smoczek (druga ręka asekuruje smoczek, wiadomo) i na cały dom rozlega się owy śpiew, czyli… takie głośne stękanie, przypominające duszenie dwójki. Jak już to odpala, to oboje wiemy, że sen już blisko. Ja niemal zawsze, gdy jestem przy niej wtedy, to muszę bardzo uważać, by śmiechem nie wybuchnąć. Nad ranem z kolei mała budzi mnie tym, że do nosa wkłada mi palec i wywija mi rzęsy wskazującym, jakbym była telefonem z tarczą na powiekach. I tak sobie żyjemy właśnie… Jestem przy niej zawsze gdy je, śpi, świruje pawiana, i jestem przy niej naprawdę aktywnie, na 102, muszę za nią nadążyć. Nie mam kiedy się nad nią zachwycać, bo próbuję przeżyć. I nie dopuścić do jej marudzenia. Co nie zawsze się udaje. A jak nie udaje, to cały dzień marudzę, że 'kil mi, pliz' i Michał musi zbierać szczątki mojego ego z podłogi.
To może teraz trochę o mnie!
Kiedyś napomknęłam Wam, że ginekolog sprzedała mi nie za fajną informację o mojej grażynie i może kiedyś Wam o tym powiem. No to idę za ciosem, powiem teraz. Otóż wewnątrz, w ranie krocza, wdała się endometrioza, 1x1 centymetr. Trochę mnie to pobolewało i piekło. Dla niewtajemniczonych dodam, że to taka przypadłość, kiedy komórki endometrium, czyli tego, co wyściela macicę przed przyjęciem jajeczka a potem się złuszcza, wszczepiają się w inne części ciała i zachowują się tak samo jak w macicy podczas cyklu - czyli sobie puchną, krwawią i w ogóle. No jak się dowiedziałam, że mam coś takiego przy wejściu do pochwy, no to hell no! Ale niedawno babeczka mi to usunęła jakimś preparatem, który powoduje martwicę tkanek, faktycznie jakość podwozia mi się polepszyła o milion procent. Co nie zmienia faktu, że dalej moje ciało w miejscu nacięcia jest jakieś obce, jak nie moje, zgrubiałe… Boziu, jak to dobrze, że człowiek nie musi sobie tam smyrać paluchami każdego dnia (tutaj dziękujmy losowi, że nie jestem aktorką porno), bo bym tego nie zdzierżyła. Życie łóżkowe wraca mi na tory sprzed ciąży, wooohooo (sorry, Dewa, podchwyciłam). I tak, dalej o tym mówię w celach edukacyjnych - tak, kobieto po porodzie kleszczowym, ty też będziesz mogła!
Wydałam też stówę na siebie. Znaczy się dotarłam do gabinetu fizjoterapeutki kobiecej. No i co… I jajco. Mam kartkę z zaleceniami, od kilku dni powinnam ćwiczyć muskulaturę grażyny, a nie robię nic. Co najlepsze, dowiedziałam się, że moje mięśnie brzucha są naprawdę spoko i trzymają, pomimo dwucentymetrowego rozejścia w jednym miejscu (co po porodzie podobno jest normą), co mnie zdziwiło. Za to mięśnie dna miednicy mam słabe w uj. No i co… jajeczko, powinnam coś z tym robić, skoro już wiem, że krąży nade mną widmo nietrzymania moczu… Uh, może się dziś zmuszę.
Wspominałam też Wam kiedyś, że może zrobię sobie testy alergiczne. No i cóż, wykryło trochę przeciwciał IgE na różne produkty, oczywiście w klasie 0, ale najwięcej… na pomidora i morelę, tak, że już dobijały do klasy 1. Generalnie dalej odbija mi szajba, dużo eliminuję. W dalszym ciągu, choć nie dla Miśki, nie jem jaj, mleka i glutenu. Jedyny plus tego jest taki, że tam, gdzie całe życie miałam zakola, ostatnio odrastają mi włosy. Minusy, to że moje jedzenie zamieniło się w jedną wielką ortoreksję. Choć i tak pozwalam sobie na ekstrawagancję w postaci, uwaga, śledzia, i czekolady z 70% kakao.
Temat karmienia moim mlekiem dalej siedzi mi w głowie. Poza ogromnym poczuciem złości, że tak to się wszystko ułożyło i że nawet z bardzo dobrze prosperującego KPI musiałam zrezygnować, mam nieustający dylemat… A może wrócić do tego? Jedyne, co mnie powstrzymuje, to strach przed nawarstwiającymi się reakcjami alergicznymi u małej. Ale z drugiej strony… Tak cholernie boli mnie, że daję jej coś, co nie nazywa się nawet mlekiem modyfikowanym… a 'dietą dla niemowląt'… Wiecie, ja tu chucham, dmucham, czytam skład każdej szynki, jaką jem, a dziecku daję tak przetworzoną chemię, że już bardziej się nie da. Nie mogę znieść tej niesprawiedliwości losu… Kto, kuźwa, wymyślił alergie pokarmowe? Dlaczego to, co jem, próbuje zabić mnie i moje dziecko? Czemu moje mleko, o które walczyłam jak lwica, próbowało jej rozwalić brzuch? Nie pogodzę się z tym nigdy.
Tak czy siak - karmiłam na sterydach, i wiecie, co jeszcze? Oficjalnie zostałam mamką. Taką trochę oszukaną, bo w sumie odbiorcą mojego mleka nie było nawet drugie dziecko a… starszy Pan, który choruje na stwardnienie rozsiane, i w ramach terapii pije mleko od dawczyń. Podobno w ten sposób zahamował postęp choroby. Wiecie, miałam do wyboru wywalić 7 litrów mleka z zamrażalnika albo komuś pomóc… Wolałam pomóc. Spadł mi kamień z serca, kiedy w końcu pozbyłam się woreczków. Muszę jeszcze teraz podjąć decyzję, czy ratować zdychającą laktację czy nie… Nie odciągałam już tydzień. Czuję się z tym źle. Ciężko mi z tym…
No i ostatni punkt… Chrzciny! Pamiętacie, jak to jeszcze w ciąży walnęłam rozprawkę, jaki ten mój mąż jest niewychowany i chamski, bo chce tylko chrzestnych i nara, do domu? Jaki to z niego buc, że nie chce rodzinie obiadu postawić? Ha, zgadnijcie jaki mamy plan… Otóż słuchajcie - żadnych zaproszeń, żadnego lokalu, żadnego obiadu nawet u nas na mieszkaniu. To ostatnie zresztą byłoby ciężkie do wykonania bez drzwi do kibelka na kwadracie. Pierwszego dnia świąt Wielkiej Nocy chrzcimy Misiaczka. Będzie tylko msza i możliwość zjedzenia ciasta u nas na mieszkaniu, wszyscy są poinformowani, że jesteśmy na dorobku i nas nie stać na huczne bankiety. Także można wpaść na ceremonię, doładować cukier iiii… nara! No i co… Mój mąż, gdyby to czytał, właśnie poczułby satysfakcję, ale TAK, MIAŁ RACJĘ. Może na roczek odbijemy z imprezą.
… mam niemal stuprocentową pewność, że chciałam jeszcze o czymś napisać…
… ale chyba starczy na dziś, co nie?