Domowy Armagedon
Wymyśliłam plan. To był dobry plan. To był dobry plan do czasu domowego armagedonu a potem już przestał być tak dobry.
Stwierdziłam, że w związku z zakończeniem mojego urlopu macierzyńskiego przechodzę na urlop wychowawczy. Świetnie! Brawo ja (pomyślałam przebiegle), jednak chytre i zachłanne stworzenie ze mnie. Na wychowawczym moja sakiewka z fortuną zmizernieje ale, ale przecież to nie problem, złapię jedną fuszereczkę tu, drugą tam i sobie odbiję. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Dumałam długo, szukałam alternatyw, muszę mieć pracę dzięki której będę z Liduszkiem w domu a jednocześnie zarobię. Pyk i myk znalazłam ogłoszenie idealne, praca dwa lub trzy razy w tygodniu! No bombowo, kasa też by się zgadzała było jedno „ale”, praca na nocne zmiany. W zasadzie to nie wcale złe te „ale”, no bo co? w nocy tatinek dziecinę spać położy, maminka kasiore zarobi, rano wrócę, dzieciątko utulę, świeże bułki w sklepie kupię o świcie i gitara! Poinformowałam tatuśka, skrzywił się nieco jednak dał mi szansę. Pracę dostałam! Zrobiłam jedną nockę, zrobiłam drugą nockę, że co, że ja nie dam rady?? Ja nie dam rady! ? Wszystko było takie idealnie pięknie.
Pamiętacie wpis o radości z pierwszego zęba? Szybko przestały te zęby nas cieszyć. W szczególności, że postanowiły wychodzić w ilości hurtowej (ooooh Dzabuch jak ty bardzo miałaś rację) idą, jeden po drugim, dwa na raz, trzy na raz, jak szalone! I nie było by dramatu gdyby nie fakt, że moje ukochane maleństwo, ta słodziuchna rumiana istota w czasie zębowania zamienia się w zapienionego od śliny i gryzącego potwora. Ahhh nawet to nie jest takim dramatem, do przeżycia, „rany” po ataku zwierza się zagoją i bajka. Tylko nadszedł dzień Armagedonu a w zasadzie to noc. Ja po dwóch nocnych zmianach z nadzieją, że utulę moją istotkę i sama padnę na poduchę mocno się rozczarowałam. Nadeszła noc a moja Lidia połowę tej nocy wyła jak ranne zwierzę, nie spał nikt i problemem nie był brak snu a to jak bardzo cierpi moje dziecko. Kolejnego dnia miałam poprowadzić szkolenie (jedna fuszereczka tu, druga tam) powinnam być na nogach zwarta i gotowa już o 7 rano. Kolejna nie przespana noc, tuląc w ramionach moje dziecko o temperaturze piecyka (bo gorączka) słuchając jej zawodzącego płaczu, odciągając co jakiś czas gluty z nosa by mogła oddychać, zastanawiałam się czy mnie do reszty popier****ło. Tej nocy mogłabym rzucić każdą pracę, nie prowadzić żadnego szkolenia nigdy więcej, rzucić w czorty nocne zmiany i wypiąć się na wszystkich tylko po to by móc wpierać moje dzieciątko w tym trudnym czasie. Z dramaturgią łkałam tatinkowi co to będzie, co to będzie, czy on sobie poradzić jak taka noc się powtórzy a ja będę w pracy. Moje dziecko przez łzy i zaflukany nos o 3 w nocy jęczy „mama, mama, mama” i co jak mamy nie będzie, jak nie utuli. Wiem, że tatinek jest cudowny i poradzi sobie wspaniale, wiem, że zastępuje mnie z równym zaangażowaniem, wiem, że jego cierpliwość jest o szczyty gór większa od mojej, wiem, że mojej córeczce krzywda się nie stanie a jednak serce mi pęka. Szlochamy więc sobie z Liduszkiem tak na zmianę ojcu w rękaw, ona bo jej rozsadzają głowę nacierające kły a ja bo mi serce przez to pęka.
Po każdym Armagedonie kurz opada, po tym moim, małym, domowym również opadł. Moje „ranne zwierzątko” dostało aplikację w zadek z czopa przeciwbólowego i padła wymęczona. A ja? Ja wstałam o 6, zakryłam pudrem cienie pod oczami i o 7 byłam rześka i gotowa do szkolenia innych. Z duszą na ramieniu wyszłam z domu, moje cudaki zostały śpiące razem w łóżku, wymęczone i wtulone w siebie. Armagedon minął, kurz opadł, trzeba robić swoje i nie rozklejać się, bardziej zaufać, wierzyć, że to minie i będzie lepiej. Tatinek meldował jak mijał dzień, myział żelami obolałe dziąsła i dręczył dziecko o chociaż odrobinę zupki na obiad. Twierdził, że było całkiem dobrze, i mu wierzę.
Czasami zastanawiam się czy to nie za szybko, czy nie za bardzo się oddalam, przecież ja zrobię najlepiej, ja utulę mocniej, ja pocieszę bardziej. Mimo miliona wątpliwości, setek rozterek i dziesiątek „ale” gdzieś głęboko wiem, że podejmuję słuszną decyzję. Trudną, jednak słuszną. Wiedziałam, że przyjdą dni kiedy będę musiała wyjść a i tak robię wszystko by być i móc się samodzielnie opiekować swoim dzieckiem, więc skąd te wątpliwości? Myślę, że to siedzi w mojej własnej głowie. A ostatecznie darmowe kartofle od sąsiada z mlekiem też nie będą złe gdy mojej wypłaty zabraknie. Przecież kto jak nie my!
Aby w tym poście moje zakończenie było z happy Endem melduję: Krasnolidek zasnął i śpi.
Najpiękniejszy z możliwych happy Endów, prawda?