Witajcie Kochane!
Piszę dopiero teraz, bo jakoś ostatnio ciągle brakuje mi na wszystko czasu, no ale nie będę narzekać, w końcu czekałam na tą chwilę!
Jesteśmy już Razem, cała nasza czteroosobowa Rodzinka Nareszcie się doczekałam!
Opiszę tak w „skrócie”…
10 lutego trafiłam do szpitala, jako że było już w terminie porodu, a dzidziuś nie pchał się na świat, ja nie miałam już też zwolnienia lekarskiego i tak właśnie zostałam przyjęta na oddział.
Przy przyjęciu położna zbadała mnie i stwierdziła, że są 2 cm rozwarcia.
Następnego dnia zostałam zbadana przez lekarza (ordynatora czy jakąś tam inną „szychę”) który stwierdził, że rozwarcia nie ma, szyjka zamknięta i twarda.
Dodatkowo zrobiono mi ponownie badanie serduszka u Malucha, bo zgłaszałam, że na badaniach prenatalnych została uwidoczniona wada. Lekarz (inny tym razem) stwierdził, że wada utrzymuje się nadal, ale w stopniu śladowym i nie mam się czym martwić. Wagę dziecka oszacował wówczas na 3170 g … czy jakoś tak… (nie pamiętam dokładnie).
Jeszcze tego samego dnia ponownie trafiłam do tego lekarza tzw. „szychy” który powiedział, że z dzieckiem wszystko OK., mamy jeszcze czas więc w najbliższych dniach nikt nic nie będzie robił ze mną, więc jak chcę to mogę wrócić do domu na 6 dni, ale po tym czasie obowiązkowo muszę się stawić ponownie w szpitalu. Ucieszyłam się, bo w domu była Amelka, za którą BARDZO tęskniłam!
11 lutego po południu wróciłam do domu.
Mijały kolejne dni…
Na piąty dzień po moim wyjściu (15 lutego) stwierdziłam, że jeden dzień mnie nie zbawi i wracam do szpitala, bo czułam się już dość kiepsko, mąż chodził do pracy i bałam się, że w mojej obecnej sytuacji z przechodzoną ciążą urodzę jeszcze w domu… a miałam przecież pod opieką Amelcię!
Tak więc we wtorek 15 lutego ponownie zgłosiłam się na oddział, gdzie przy przyjęciu na KTG wyszły u mnie jakieś dość duże skurcze i jedna z położnych zawahała się, czy nie przyjąć mnie od razu na porodówkę. Jednak po rozmowie ze mną, tzn. jak stwierdziłam, że te skurcze nie są dla mnie bolesne itp. postanowiono, że ponownie idę na Patologię Ciąży.
Następnego dnia w środę (16 lutego) zostałam ponownie zbadana przez ów „szychę”, który ponownie stwierdził, że rozwarcia nie ma, szyjka zamknięta i twarda… bla bla bla
Coś nie miałam do niego zaufania… ciągle miałam w głowie to, że jakoś jedna położna i moja lekarka stwierdziły co innego, tylko on jeden nie widzi tych objawów! No nic, przecież nie będę się wykłócać z takim autorytetem
Zapytał mnie po badaniu, czy zgodzę się na przyklejenie na moje ramię jakiegoś plasterka, który zawiera hormon, przykleja się go na 3 dni i jego zadaniem jest przygotowanie macicy na podanie oksytocyny. Od razu powiedziałam, że wolałabym uniknąć ingerencji oksytocyną… że raz już przez to przechodziłam i nie wspominam tego najmilej… a on od razu powiedział „OK., mamy jeszcze czas”. To mnie trochę przeraziło, tzn. to, że czas leciał, każdy to widział i zwracał na to uwagę, moje dziecko było już kilka dni po terminie, a wychodziło na to, że na wszystko jest czas… Z jednej strony niby fajnie, ale z drugiej czułam lekki niepokój… czy oby na pewno mogę tyle czekać i w ogóle… Jakoś po prostu nie ufałam do końca temu lekarzowi.
Spytałam go o skutki uboczne tego plasterka na ramię, ale powiedział, że nie ma skutków ubocznych, więc w rezultacie się zgodziłam.
Potem robiono mi ponownie badanie USG oraz sprawdzano serduszka Malucha (znowu ten sam lekarz, co ostatnio), ale jak popatrzył na serce to powiedział tylko: „Eeeee… zostawmy to, nie ma się czym martwić”. Po jego reakcji wywnioskowałam, że coś jest… ale na tyle małe, że nie ma się co roztrząsać. Tym razem wagę Maluszka wskazał jako 3610 g.
Mijały dni, a ja dalej leżałam w szpitalu. Powoli łapałam doła, bo co rusz do mojej sali przychodziła jakaś pacjentka, która po 1 – 2 dniach zaczynała rodzić i opuszczała mnie :/ Strasznie działało mi to na psychikę, bo byłam tam najdłużej, najstarsza, z najdłużej przechodzoną ciążą, a tamte dziewczyny rodziły nagle, spontanicznie, bez wywoływania porodu w dniu wyznaczonego terminu lub max 2 dni po terminie i szczęśliwe żyły powrotem do domu. Ledwo co z jakąś zagadałam, zakumulowałam się, wymieniłam numerami telefonów… i już za chwilkę jej nie było.
19 lutego w piątek miałam kolejne badanie ginekologiczne, ale tym razem przez innego lekarza – była to pani doktor (też jakaś „szycha”) hehe Ucieszyłam się na to badanie, bo wreszcie mogłam porównać, czy ten pan doktor, który badał mnie wcześniej, rzeczywiście miał rację.
Na badaniu usłyszałam, że dziecko jest nisko mocno przytwierdzone główką do dna miednicy, szyjka miękka i rozwarcie na 1,5 cm. Nareszcie! Troszkę odetchnęłam, bo zobaczyłam, że wreszcie coś się dzieje. Lekarka powiedziała, że daje mi czas na naturalny poród do poniedziałku, jednak jeśli do tej pory nie urodzę – trzeba będzie wywołać poród za pomocą oksytocyny, bo ciąża będzie już za długo przenoszona.
Liczyłam, że teraz dostałam już takiego „kopa” i motywacji, że na pewno coś ruszy i urodzę!
Ale następnego dnia, w sobotę z samego rana kolejna moja „współlokatorka” dostała skurczy i poszła na porodówkę… i to już mnie złamało. U mnie nadal nie działo się kompletnie nic :/ Piąty dzień w szpitalu, a ja kwitłam… wtedy po raz pierwszy i ostatni popłynęły mi łzy z bezsilności… Chciałam do domu, do Amelki i męża! W tamtym momencie nic więcej mnie nie interesowało…
Jedna położna zauważyła, że coś jest ze mną nie tak…
Przyszła i powiedziała, że muszę otworzyć się na pozytywne myślenie… i wzięła mnie do tzw. „pokoju relaksacyjnego”, gdzie kazała mi wygodnie ułożyć się na worku sako, zamknąć oczy, włączyła muzykę relaksacyjną i powiedziała, że często muzykoterapia pomaga… kazała się odstresować i wyluzować…
21 luty – niedziela. Wstałam z myślą, że to będzie TEN dzień, bo w nocy obudziły mnie bardzo nieprzyjemne skurcze… Poza tym wkręciłam sobie bajkę, że ja urodziłam się 21 marca, a dzisiaj jest 21 luty, więc dzidziuś urodzi się dzisiaj i będziemy mieć urodziny równiutko miesiąc po sobie!
Przyszła rano położna i spytała jak się czuję. Powiedziałam jej o skurczach, które męczyły mnie w nocy, ale ona tylko powiedziała, że skoro zdołałam zasnąć przy tych skurczach, to na pewno to jeszcze nie to! No i znowu dupa… podcięła mi skrzydła…
Wieczorem zaczęłam dalej rozmyślać i snuć przeróżne historie…
Tym razem powiedziałam mojej mamie i teściowej przez telefon, że na pewno urodzę jutro w poniedziałek (22 lutego), bo to też jest taka charakterystyczna data. Miałam na myśli to, że Amelka urodziła się w poniedziałek 05.05.2015 (więc dużo ma piątek w dacie urodzenia), to synek zapewne urodzi się także w poniedziałek 22.02.2016 (i będzie miał podobnie jak Amelka dużo dwójek w dacie urodzenia)!
Pamiętałam jednak, że Amelkę rodziłam 18,5 godziny (licząc od pierwszych bolesnych skurczy) i poród postępował bardzo mozolnie, bo nie chciało się zrobić rozwarcie, szyjka była zamknięta i twarda, więc oprócz oksytocyny musiałam też dostać jakiś zastrzyk hormonalny w tyłek żeby cokolwiek ruszyło… :/ Więc kiedy zobaczyłam, że kończy się niedziela, a mnie nic nie bierze – zwątpiłam w ten poniedziałek…
Noc z 21 na 22 lutego.
Spokojnie spałam, aż około godziny 03:30 obudziły mnie znowu skurcze (podobne jak noc wcześniej), z tym że teraz chyba troszkę bardziej boleśnie dawały o sobie znać na plecach w odcinku krzyżowym. Męczyłam się strasznie, ale w końcu wstałam, poszłam do toalety, pochodziłam troszkę… i znowu jakby wszystko się unormowało.
Zasnęłam.
Ranek (22.02.) przed godziną 06:00.
Obudziła mnie położna – przyniosła tabletki na tarczycę, które brałam. Spytała jak się czuję? Znowu powiedziałam, że obudziły mnie skurcze i bóle brzucha. Jak co ranek – podłączyła KTG. Skurcze troszkę się uspokoiły, ale po chwili zaczęły się znowu nasilać i były stopniowo jakby coraz mocniejsze. Miałam wrażenie, że te pasy opasające brzuch jeszcze bardziej je wzmagają.
Przyszła położna (szybciej niż zwykle, bo zazwyczaj byłam podłączona przez 1 – 1,5 godziny, a teraz przyszła po 40 minutach!) i pyta mnie, czy czuję skurcze??? „Nie! Łaskocze mnie delikatnie!” – pomyślałam już lekko zirytowana w duchu. Odłączyła mnie od KTG i powiedziała, żebym poszła z nią do gabinetu, bo ona chce mnie zbadać i sprawdzić, czy coś się ruszyło.
W gabinecie na kozetce okazało się, że mam rozwarcie na 4 – 5 cm!!!
Położna dała mi 10 minut na spakowanie torby, toaletę i zabrała mnie na porodówkę.
Na miejscu oprowadzono mnie po oddziale, żebym wiedziała gdzie co jest, dali jakiś płyn dezynfekujący, którym kazano mi się umyć pod prysznicem i na to też miałam 10 minut. W międzyczasie dzwoniłam z toalety do męża, żeby się pospieszył z przyjazdem. Stresowałam się, bo skurcze narastały, a on musiał jeszcze ściągnąć do nas swoją mamę, żeby została z Amelką.
Jak wróciłam po prysznicu, rozebrałam się, ogarnęłam itd., to minęła jakaś godzina od pierwszego badania jeszcze na patologii ciąży… i wtedy po tej godzinie usłyszałam, że jest już 8 centymetrów rozwarcia!!!
Z jednej strony cieszyłam się, że tak sprawnie szybko postępuje, ale z drugiej stresowałam, że nie ma jeszcze mojego męża… Wzięłam telefon, żeby ponownie do niego zadzwonić i w tym momencie wszedł on do sali, gdzie leżałam podłączona już do KTG. Odetchnęłam.
Po chwili przyszła jakaś lekarka, która nic nie mówiąc włożyła mi rękę w krocze i zaczęła coś kręcić, wiercić, skrobać… było to bardzo nieprzyjemne. Spytałam, co robi… a ona odpowiedziała, że próbuje mi przebić pęcherz płodowy, żeby odeszły wody. Zdenerwowałam się!
Jeszcze przed porodem naczytałam się dużo i nasłuchałam od innych położnych ze szkoły rodzenia, żeby na to się nie godzić, jak podczas porodu zechcą kobiecie właśnie przebić pęcherz… że dla dziecka lepiej jest nie przebijać pęcherza… zdrowiej… bardziej bezpiecznie… i w ogóle…
Wkurzyłam się, że nic mi nie powiedziała, tylko sama coś sobie postanowiła w głowie i nie informując mnie o niczym zaczęła coś tam robić i dłubać…
Od razu zaprotestowałam i powiedziałam, że nie chcę, aby przebijała mi pęcherz i spytałam, dlaczego w ogóle to robi?!
Ale wtedy usłyszałam, że badanie KTG dziecka wyszło „wąskie”… dopytywałam i w skrócie wytłumaczono mi tylko, że serduszko nie do końca bije tak, jak powinno i (chyba?) w obawie przed zielonymi wodami płodowymi postanowiono mi przebić pęcherz.
Dopiero jak mi to wytłumaczono to już nie protestowałam… zrozumiałam, że to jest ważniejsze. Niestety zobaczyłam tylko, jak lekarka wyciąga zakrwawioną rękę z mojego krocza, a pęcherz jak trzymał, tak trzymał nadal.
Lekarka stwierdziła, że poród postępuje tak szybko, że nie będzie robiła nic ani ingerowała, tylko pozwoli, żeby pęcherz sam pękł. Wyszła.
Po chwili było już 9 centymetrów…
Niestety na tych 9 centymetrach ugrzęzłam. Poród jakby zwalniał, bo skurcze stały się lekko słabsze i chyba rzadsze. Położna próbowała kilkukrotnie przebić pęcherz żeby coś ruszyło, ale nadal nic to nie dawało, trzymał niczym skóra z mamuta
Położna postanowiła podłączyć mi oksytocynę, żeby skurcze powróciły i nie słabły. Broniłam się jak mogłam, (a ona potrzebowała na to mojej zgody, której nie chciałam jej do końca dać)… jednak widząc co się dzieje – zgodziłam się. Wiedziałam, że to już praktycznie końcówka, więc długo mnie ta kroplówka męczyć nie będzie
Skurcze powróciły, ale pęcherz uparcie nadal trzymał. Ciągle dopytywałam tylko położną, czy z tętnem dziecka jest już wszystko dobrze…??? Powiedziała, że tak, unormowało się, ale do tej pory nie wiem, czy tak rzeczywiście było, czy tylko tak powiedziała, żebym nie panikowała i nie martwiła się.
Położna zaczęła mnie przekonywać, żebym wstała z łóżka na 1 – 2 skurcze, bo być może grawitacja spowoduje, że pęcherz sam pęknie i wtedy poród pójdzie sprawniej. Niestety z każdym ruchem strasznie mnie bolał brzuch i krzyż, a skurcze tylko się wzmagały… naprawdę ciężko jest wstać z łóżka przy 9 centymetrach!
Zaczęłam prosić położną, żeby dała mi coś znieczulającego… że ja już nie daję rady… że boli… i w ogóle… ale odpowiedziała mi tylko, że na tym etapie jest już za późno na znieczulenie zewnątrzoponowe… paracetamol mi nie pomoże (zresztą zaśmiałam się, jak usłyszałam słowo „paracetamol”) na pas TENS też już za późno, bo mi nie pomoże, więc może mi jedynie podać gaz… ale gazu nie chciałam, bo przy pierwszym porodzie nie pomógł mi, a wręcz irytował mnie… kręciło mi się po nim w głowie, robiło słabo… i w rezultacie nie dostałam niczego.
Położna pomogła mi razem z moim mężem i jest, udało się, wreszcie stanęłam z łóżka na nogi!
To było straszne! Stałam i w tym momencie złapał mnie skurcz… Wszystkie mięśnie mi drgały, zrobiło mi się słabo, myślałam, że zemdleję… Do tego dostałam mdłości i odruchów wymiotnych…
Ale jest… jeden skurcz… potem drugi… usiadłam i powoli położyłam się. Pęcherz co prawda nie pękł, ale chyba coś ruszyło, bo wtedy położna znowu chciała mnie zbadać i pęcherz puścił!!!
Wypłynęły ciepłe wody, a ja tylko spytałam: „Jakie są wody?!” i odetchnęłam, kiedy usłyszałam: „Czyste”.
Od tej pory wszystko ruszyło pełną parą.
Parę minut później czułam już tak mocne skurcze parte, że nie umiałam nad nimi zapanować.
Miałam przy swoim łóżku praktykantkę (tak na marginesie) i trochę żałowałam potem, że się na nią zgodziłam, bo jej obecność i to, co robiła jeszcze bardziej mnie stresowało…
Po pierwsze – stała przy mnie z poważną miną, nie odzywała się prawie w ogóle, miała złożone ręce i czułam się jak nieboszczyk, który leży w trumnie, a ona stoi nade mną i się modli
Chyba wolałabym, żeby chociaż chwilami się uśmiechnęła lub spróbowała coś zagadać między skurczami, żebym się rozluźniła… a ona nic, widziałam na jej twarzy tylko stres i niepewność. W rezultacie, żeby się nie pogrążyć jeszcze bardziej, to JA do niej zagadywałam i żartowałam… W końcu mój mąż powiedział: „Jak masz jeszcze nastrój do żartów to znaczy, że nie jest z tobą jeszcze tak źle”… a ja tylko powiedziałam patrząc na praktykantkę: „Jak widzę wasze miny, to muszę żartować, bo czuję się jak na pogrzebie” wtedy lekko się uśmiechnęła i ponownie powróciła do wcześniejszej postawy.
Była to studentka II roku, więc przypuszczam, że mógł być to jej jeden z pierwszych porodów tym bardziej, że główna położna, która odbierała poród nie znała jej za bardzo i pytała, jak ma na imię… :/ Wolałam jednak nie pytać jej o to, żeby jeszcze bardziej się nie wystraszyć
Później, kiedy już miałam 10 cm rozwarcia i czułam skurcze parte, których nie umiałam powstrzymać – powiedziałam do tej praktykantki, że mam skurcze parte i żeby szybko poszła po położną (bo byłyśmy same w sali porodowej, a że mój poród postępował wyjątkowo szybko, to bałam się, że tego nie będę umiała powstrzymać.
Tymczasem studentka nadal stojąc nade mną ze złożonymi dłońmi ze stoickim spokojem powiedziała tylko: „Zaraz położna przyjdzie” i nadal stała.
Zaczęłam się denerwować, bo ona nie wiedziała co ja czuję, a nawet nie ruszyła tyłka jak ją poprosiłam. Powiedziałam do niej podniesionym lekko głosem: „Nie zaraz, ja potrzebuję położną już teraz!”, po czym ona do mnie mówi na spokojnie: „Ale naprawdę zaraz położna przyjdzie” i dalej stałam. Wku…* się na maxa i huknęłam do niej: „Czy może pani zrobić to, o co proszę?! Czuję, że już dziecko mi wychodzi i nie umiem tego powstrzymać!!!” – wtedy dopiero ruszyła tyłek i poszła po położną.
Położna jak przyszła to się okazało, że rzeczywiście trzeba szybko działać, bo dziecko jest już „na wylocie”! Szybko zdezynfekowała ręce i ubrała rękawiczki po czym poprosiła studentkę, żeby wyjęła tam coś sterylnego, co będzie potrzebować… (ale nie wiem, co to było). Studentka zaczęła się szamotać z tym opakowaniem i źle to zrobiła… bo w rezultacie usłyszałam tylko, jak położna powiedziała do niej: „Źle to zrobiłaś, już jest skażone!”, na co ona ze spokojem jej tylko odpowiedziała: „Wiem” – no myślałam, że mnie trafi.
W pewnej chwili znowu nadszedł skurcz i parcie… i dziecko zaczęło wychodzić… Położna powiedziała tylko do mnie coś w stylu: „Niech pani jeszcze nie prze, jeszcze nie jest wszystko gotowe…!”, ale ja tylko krzyczałam, że nie prę, że dziecko samo wychodzi, a ja nie umiem tego powstrzymać!
Położna powiedziała tylko, że 1/3 główki już wyszła… po czym zwróciła się do studentki nerwowo, żeby szybko rozłożyła te specjalne podstawy po nogi, (jak w fotelu ginekologicznym, bo będziemy rodzić!
Studentka złapała te podstawy i nagle wypadły jej z rąk na podłogę… Widziałam strach w oczach położnej i obawę, że nie zdążymy. Nerwowo zdjęła swoje rękawice z tych zdezynfekowanych rąk i sama zaczęła rozkładać to łóżko, a studentka stała jak gdyby nigdy nic. Potem na szybko ponownie zaczęła dezynfekcję i ubieranie rękawic…
Widząc to wszystko wpadłam w panikę i powiedziałam tylko do położnej: „Proszę mi obiecać, że to pani będzie odbierać poród, a nie studentka!!!” – wtedy położna lekko się zaśmiała i powiedziała, żebym się nie obawiała, że na pewno ona będzie obierać poród, a studentka co najwyżej położy swoje dłonie na jej dłoniach.
Jednak parę minut później znowu był skurcz i dzidziuś bardzo szybko i sprawnie urodził się… a położna nie prosiła już studentki, żeby kładła dłonie na jej dłoniach, bo chyba widziała w moich oczach panikę
Położono mi dzidziusia na klatce piersiowej. Od razu zaczął płakać i ruszał się… tuliłam go, głaskałam i mówiłam do niego… Pomimo, że był cały siny – dla mnie był przepiękny! Nie był w ogóle opuchnięty, ani nie miał płaskiego noska… był prześliczny. Jedyne co, to od razu zapytałam pediatrę, dlaczego maluszek jest siny, ale pani pediatra powiedziała: „Spokojnie, jeszcze nie minęła minuta”. Czas jednak leciał, a maluszek nadal był siny… :/ czułam lekki niepokój.
Okryto go jakimś specjalnym materiałem, który wcześniej został ogrzany w jakimś urządzeniu, ale on nadal był siny i miał gęsią skórkę.
Pediatra powiedziała, że w zasadzie nie ma zastrzeżeń, tylko ten siny kolor utrzymuje się tak długo, więc na wszelki wypadek chce go wziąć na obserwację do inkubatora.
Byłam troszkę zawiedziona, bo przygotowałam się na to, że od razu przystawię go do piersi i będziemy razem, ale w obecnej sytuacji nie zaprzeczałam.
Zabrano mi maluszka i od razu dokonano pomiarów. Okazało się, że mierzy 57 cm i waży 4280 g!!!
Położna powiedziała do mnie: „Słyszała pani ile waży maluszek?”, a ja powiedziałam tylko z wielkim zdziwieniem: „To moje dziecko????”
No żesz! To wszystkim paniom ode mnie z sali, które miały dzieci powyżej 4 kg robiono cesarkę, a mnie tak urządzono! Jak zwykle – to już drugi mój poród, gdzie na USG pomiar przed samym porodem nie wychodzi wiarygodnie, tylko jest zaniżony!
No nic, najważniejsze, że mam to już za sobą!
Nie nacinano mnie, ale troszkę pękłam… na szczęście mało, więc nie trzeba było zakładać wielu szwów (pęknięcie pierwszego stopnia).
Jak troszkę doszłam do siebie, to poszłam na oddział noworodków, żeby zobaczyć maluszka. Zaniosłam mu też mój pokarm ściągnięty z piersi. Leżał w inkubatorze na golaska, chwilami troszkę płakał, a chwilami po prostu spał. Przychodziłam tam co chwilę i czuwałam nad nim. W końcu o godzinie 23:00 położna zgodziła się, żeby wyciągnąć go z inkubatora i przystawić do mojej piersi. Maluszek zjadł troszkę pierwszego pokarmu i spał… Tak ładnie pachniał… noworodki mają charakterystyczny zapach!
W inkubatorze spędził całą pierwszą dobę, bo okazało się, że ma za niską saturację (to jest chyba natlenienie organizmu z tego co się orientuję)… i miał w granicach 80 – 95 a norma jest powyżej 95. Położna uspakajała mnie, że często dzieci tak mają zraz po porodzie.
Następnego dnia odzyskałam mojego „Skrzacika” i już do końca byliśmy razem!
Mój poród w rezultacie trwał (od pierwszych bolesnych skurczy do urodzenia dzidziusia) 4 godziny z małym kawałeczkiem
Dzisiaj jesteśmy już w domku, maluch ma duży apetyt, ogólnie bardzo mało płacze (jeżeli już, to kwili jak kurka) powoli odbija już z utraconą w szpitalu wagą i w ogóle… jest bossski!
Dodam jeszcze, że po porodzie zrobiono Maluszkowi echo serduszka i wyszło, że niestety, ale wada utrzymuje się nadal. Kardiolog nie był w stanie ustalić, jakiej wielkości dokładnie jest ona i dał nam skierowanie na dalsze badania 9raz w miesiącu). Powiedziano nam, że to może znikać miesiącami i na pewno trzeba będzie to obserwować i jeździć na wizyty kontrolne.
Nie moge sie napatrzec na fotki, i jaki Synuś jest piekny! Tak bardzo, sie ciesze! A jak Ty sie czujesz? I jak Corcia? Raz jeszczecwielkie, ogromne gratulacje!!!!
Co do imienia to różne były koncepcje, ale w ostateczności stanęło na imieniu, które obstawialiśmy od zawsze (jeszcze zanim zaszłam w ciążę) i zostaliśmy przy opcji Gabriel, więc teraz wołamy ciągle Gabryś