Nie będę wyjątkowa, też mi się nic nie chce, ani pisać ani nic, ale jak sobie dziś poczytałam pamiętniki z belly, to się przestałam dziwić, to ta pogoda... U nas deszczowa, pochmurna, wlokąca się od listopada jesień.
Ale mam coś fajnego - dla mnie na pamiątkę, dla was do poczytania. Jedno z lepszych opowiadań mojej córy. Bez tytułu
***
[justify]Kobieta leży na brzuchu, ręce i nogi ma rozrzucone na boki, głowa jednak jest zwrócona prosto ku mnie. Jej oczy, szeroko otwarte i niebieskie, są przeraźliwie puste i odbija się w nich ogień. Blada skóra jest poplamioną jej własną krwią. To samo z granatową sukienką i pełnymi oczek pończochami. Nie wiem, jak zginęła. Czy to wybuch ją zabił? Raczej nie, choć sama nie wiem. Z kącika wąskich ust zaschła, wcześniej lecąca, krew. Na jej sklejonych i brudnych od pyłu, miodowych włosach tańczy blask płomieni. Pierwszy raz widzę trupa. Nie takiego w trumnie. Takiego „na żywca”. Świeżego. I pierwszy raz wiem, że mnie też to może spotkać.
– Lawina! Co ty robisz? Chodź! – głos Zamieci wyrywa mnie z transu i z trudem odrywam wzrok od martwej kobiety. Zamieć łapie mnie za ramię i ciągnie w kierunku Niebieskiego Placu. Biegnę za nią, bo nie mam innego wyboru i jestem zbyt otępiała na przeciwstawienie się. Jakiś cichutki głosik z tyłu mojej głowy mówi mi, że powinnam wracać do domu, schować się pod łóżkiem i przeczekać na koniec tego koszmaru.
Ale to nie jest koszmar senny.
A domu już nie ma.
Niedaleko nas wybucha kolejna bomba, a wraz nią krzyki.
Gdzieś dostrzegam chyba niebieski płaszcz mojej koleżanki z klasy, Wodnicy, ale nim zdążę się przyjrzeć, kolejna bomba wybucha i tracę go z oczu.
Roven – najpiękniejsze miasto Uranu, centrum kultury i oświaty, z ponad pięćsetletnią historią, stolica sztuki i muzyki, z najstarszym w Uranie uniwersytetem, miejsce, gdzie odbywają się największe wydarzenia kulturalne, przedstawienia teatralne, miejsce zamieszkania mnóstwa znanych poetów, pisarzy, malarzy, muzyków, naukowców, profesorów, aktorów – płonie.
Żadne słowa nie są w stanie opisać bombardowanego miasta. Płonącego koszmaru, mrożących krew w żyłach krzyków, gorąca ognia, huku wybuchów.
Przebiegamy koło Vovo – kawiarni, w której byłam dwa dni temu z Kawką na lodach z kawą zbożową.
Dwa dni.
Kiedy jeszcze ulice lśniły czystością, ściany kamienic były białe i jasne, a samo Vovo nie było jednym wielkim ogniskiem. Kiedy nic nie płonęło prócz świeczek, na bruku nie leżały ciała i gruzy. Kiedy z nieba padały promienie słoneczne, a nie bomby. Kiedy na ulicach pachniało kwiatami, nie spalenizną i strachem.
Zaledwie dwa dni.
Biegniemy dalej.
Ktoś krzyczy. Nie ktoś, wszyscy krzyczą.
Spoglądam w niebo i widzę… Samoloty. Nie tak odległe samoloty przelatują nad miastem. A niebo nie jest czarne. Jest filetowe. Fioletowe od bijącego blasku z ognia. I bez żadnych gwiazd. Nie patrzę pod nogi i wchodzę na coś. To „coś” chrząszcze mi pod nogami i poślizguję się. Dzięki Zamieci udaje mi się nie upaść, ale kiedy odwracam się, żeby spojrzeć, o co się poślizgnęłam, krzyczę. To ludzka ręka, której złamałam palec.
Teraz już nie patrzę w górę.
Nie patrzę za siebie.
Patrzę pod nogi.
W jednej dłoni ściskam mały album rodzinny – jedyną rzecz, jaką udało mi się wynieść z domu –, w drugiej – Złodzieja. Złodziej miauczy przerażony i wbija pazurki w moje ramię.
Czuję, jak mu serce wali.
Mnie też serce wali.
Tak mocno wali, że mam wrażenie, że bicia serc są jeszcze jednym źródłem hałasu w Roven.
Przed sobą widzę plecy Zamieci, a trochę dalej – plecy Huraganu. Huragan biegnie przodem, pod pachą ma pudło. Rozpoznaję w nim pudło z korespondencją naszego ojca. Po co je wziął?
Nie rozumiem.
Ale teraz nic nie rozumiem.
Nie biegniemy głównymi ulicami, bo tam spada najwięcej bomb. Kluczymy uliczkami, przez podwórka.
A wszystko wokół nas płonie.
Ludzie krzyczą, ludzie umierają. Bomby spadają, bomby wybuchają.
Płaczę.
Duszę się.
Za dużo dymu. Za dużo.
Ale biegnę dalej i przyciskam Złodzieja mocniej do piersi.
Nie czuję zmęczenia. Rządzi mną panika i adrenalina.
Nie wiem, jak Huraganowi udaje się nie zabłądzić i nie zgubić drogi, kiedy dobiegamy do Goździkowej.
Tam są schrony.
Tam biegniemy.
Wokół nas mnóstwo ludzi. Tłoczą się i krzyczą. Uciekają.
Gdzie mamy uciec?
Do schronu.
Do schronu.
Do schronu, do cholery!
– Do schronu! – krzyczy Huragan.
Do schronu.
Do schronu.
Te dwa słowa odbijają się echem się w mojej głowie.
Biegniemy do Trójki. Jest kolejka.
Do schronu.
Stojącego przed nami człowieka charakteryzuję jako właściciela Vovo. Na ramię ma zarzucony worek.
Do schronu.
Posuwamy się w kolejce. Niedaleko nas wybucha bomba.
– Co z wami, ludzie? My też chcemy do schronu! – krzyczy ktoś.
Do schronu.
Nasza kolej.
Przejście jest małe, wąskie i niskie. Ciągle ciągnięta przez Zamieć potykam się na wejściu. Wchodzimy.
Przez chwilę jedynym źródłem światła jest blask bijący z pożaru, potem następują ciemności, potem widzimy małą lampkę i wpadamy do schronu.
Pali się tu kilka świateł.
Trzy czwarte schronu jest zapełnione. Ludzie tłoczą się przy ścianach i płaczą, modlą się, tulą dzieci. Z każdym wybuchem schron trochę się trzęsie, światła mrugają. Wybuchy są przytłumione, ale prawdziwe i bliskie. Tu jeszcze bardziej śmierdzi strachem.
Huragan łapie Zamieć za ramię i usadza na wolnym miejscu na ławce. Siadam na jej kolanach (mimo, że jestem na to zdecydowanie za duża), a on sam siada na podłodze.
Zamieć mnie przytula.
Czuję, jak się cała trzęsie.
Ja też się trzęsę.
Schron się trzęsie.
Złodziej się trzęsie.
Zamieć płacze. Od kilku lat nie słyszałam, żeby płakała. Huragan też płacze. I kobiety obok nas.
Wszyscy płaczą. A dzieci najgłośniej.
Jakaś kobiecina odmawia głośno modlitwy, a zapłakani ludzie za nią powtarzają. Ja też się modlę, choć kiedyś tego nie cierpiałam. Ale nie mówię tego, co inni. Układam swoją własną modlitwę, w której obiecuję, że jeśli przeżyję to już nigdy nie będę symulować bólu brzucha, żeby nie iść do kościoła. Nawet na te trzygodzinne msze. Obiecuję, że będę się modlić, kiedy tylko zdołam i będę posłuszna Zamieci i Huraganowi.
Złodziej wbija w mój płaszcz pazurki.
Nowi ludzie przychodzą. Słyszę ich, ale nie widzę, bo mam zamknięte oczy.
Czuję ich.
Czuję więcej strachu.
Czuję, że coraz więcej osób jest koło mnie. Huragan siedzi u nóg Zamieci i obejmuje ją i mnie.
Czuję, jak się trzęsie i mówi:
– Lawina… siostrzyczko, kocham cię –
I to mnie przeraża jeszcze bardziej.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Uświadamiam to sobie w chwili, kiedy to mówi.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boje się.
Gasną światła.
Boję się.
Wszyscy się boją.
Osiem lat później.
Ulice Fiordynowa są bardzo romantyczne. Jest tu pełno przytulnych kawiarni, na słupach wiszą kwiaty, a w powietrzu wisi miłość. Jest tu dużo wąskich uliczek, ale nie takich jak w portowych miastach, ani takich jak w Roven. Są to uliczki nadające się do spacerów w blasku księżyca i miłosnych wyznań, szerokie na tyle, żeby zmieściła się dorożka. Nie dziwota, że wielu reżyserów przyjeżdża tu kręcić filmy.
Jest tylko jedno ale.
Ludzie.
Ludzie we Fiordynowie dzielą się na dwie grupy: ludzi z Roven i innych. Inni są raz piękni, raz brzydcy. Raz mądrzy, raz głupi. Raz młodzi, raz starzy. Są bardzo różni.
Natomiast ludzie z Roven są do nich w wielu aspektach podobni. Też są mądrzy, głupi, piękni, brzydcy, starzy i młodzi. Ale mają jedną cechę wspólną.
Spojrzenie.
Spojrzenie, w którym odbija się ogień płonącego miasta.
W którym widać strach z tamtych dni.
I dziwną pustkę.
Nie jest ich wielu, ale to właśnie oni najbardziej zapadają w pamięć. Kiedy spotykasz na swojej drodze chłopaka, który idzie ze spuszczoną głową, samotnie i spojrzysz w jego oczy, to spojrzenie zapadnie ci w pamięć.
Tego też nie da się opisać.
Tego uczucia, że ta osoba patrzy na ciebie zza szkła.
Tak przynajmniej mówią inni ludzie.
I zawsze się dziwnie na mnie patrzą, kiedy idę. I odwracają wzrok, kiedy spojrzę im w oczy.
Po bombardowaniu wraz z Zamiecią i Huraganem przenieśliśmy się do Fiordynowa, do przyjaciółki ojca, znanej pisarki, Pelargonii Ojdon. Ojciec miał wielu sławnych znajomych, nie tylko w świecie sztuki, ale też w polityce i w wojsku. Jako dyplomata wojskowy, miał kontakty z generałami, oficerami i politykami. Pelargonia, jako że mieszkała stosunkowo blisko, miała duży dom, nie miała męża ani dzieci (no i mnie uwielbiała, ale to tak na marginesie), wydała się mu najlepszym wyborem.
[/justify]
***
Czy ciąg dalszy nastąpi, to nie wiem, Maja ma mnóstwo takich rozpoczętych opowiadań i i potem porzuconych dla nowego pomysłu. Jak będzie to dam, będzie powieść w odcinkach, jak w dawnych czasach!