avatar

tytuł: Motyle w brzuchu

autor: zielińska

Wstęp

about me

O mnie:

O mnie? Niby taka stara (rocznik 1980...) a wciąż jeszcze szukam takiej idealnej siebie... Zmieniam się, szukam właściwych ścieżek, chciałabym w końcu być z siebie zadowolona, ale... Zawsze jest jakieś ale! Ogólnie jestem żoną od 14 lat, matką też od 14, nauczycielką od 16.

about me

Jestem/chciała bym być mamą:

Normalną, taką co potrafi okazywać miłość, wybaczyć błędy lub przeprosić za swoje, cieszyć się, śmiać i płakać...

about me

Moje dzieci:

14-letnia Maja i 2-letni Piotruś. Moje cudy i sens życia!

about me

Moje emocje:

Zdarza mi się śmiać bez konkretnego powodu lub wzruszać przy oglądaniu jakiegoś badziewiastego serialu, więc chyba wszystko w normie :)

Wyobrażacie sobie, że możecie już nigdy więcej nie usłyszeć ulubionych piosenek, melodii, które zawsze były ważne, że przyjdzie taki dzień, kiedy trzeba będzie pożegnać się z zapachami, dźwiękami, ze spojrzeniami, że nie usłyszycie więcej jak śmieje się ktoś najukochańszy, że nie przytulicie już... Albo oni odejdą albo wy, razem nie da się iść na drugą stronę, a każda droga przeraża, nie chcę ani żegnać nikogo ani odejść, nie wiem, co TAM jest! 
Szwagier miał zawsze tylko jedno życzenie dla wszystkich, kiedy dzieliliśmy się opłatkiem co Święta - żeby spotkać się znowu za rok. Tym razem... 

Chyba muszę sobie życzyć w końcu wiary, takiej porządnej, bo inaczej to wszystko  wzbudza lęk. Boże Narodzenie to ma być czas nadziei,  a ja gdzieś całą swoją zapodziałam, śpiewam synkowi kolędy i muszę łzy powstrzymywać, bo tak się boję, muszę oddech łapać, bo kłuje mnie z paniki gdzieś w płucach, słucham jak Maja śpiewa swojego ukochanego Hamiltona i powtarzam sobie, że przed nią jeszcze tyle, tyle Świąt, że wszystko będzie dobrze!!! 

Trochę to pomaga, nie mówię nikomu o takich lękach, nie rozmawiam o tym, więc chociaż mogę się wypisać i tak wyrzucić z siebie. Teraz mogę iść pstrąga patroszyć! Mimo wszystko - wesołych świąt!

0
Dodaj komentarz

Zrobiłam porządki z zabawkami - część odłożyłam na strych, nowe - poświąteczne - powstawiałam do pudeł i mam trochę więcej porządku. Piotrek święta raczej polubi, mógł się objadać piernikami, ode mnie wyżerał mak z bakaliami, wszyscy w domu, można się tulić i obgryzać do woli. Tak, obgryzać, bo to nowa ulubiona zabawa, muszę chyba kupić bąblowi jakiś kij do ścierania zębów, jak królikom, bo rzuca się na nas z otwartą paszczęką jak dzikus jakiś. Jedyny sposób, to szybko się cofnąć, zakryć, uciec, bo niestety jego radocha jest zaraźliwa i często zamiast porządnie krzyknąć, to człowiek się chichra razem z nim. No chyba że te ząbki dorwą jednak kawałek ręki czy udka... Piotrucha uwielbia te wszelkie przewracanki, gonitwy, zagania wszystkich do ''kółkogania'', czyli do ''kółko graniaste, czterokanciaste…'', tańce, ale takie, że on jest na rękach i jest obracany i wyrzucany w każdą stronę. Pokochał też słowne wszelkie przepychanki, w których może powiedzieć cokolwiek na przekór, ostatnio nawet na moje słowa ''mój synek'' kłócił się, że ''nie, moja synek!''. 
A nastroje ma zmienne jak nastolatek... Z radochy w minutkę płynnie przechodzi do wrzasku i płaczu, żeby zaraz znowu się chichotać. Wczoraj wymyśliłam, że oglądamy razem film jakiś rodzinny, zagoniłam eM. i Maję, przestawiłam kanapę, żeby było wygodniej... i stwierdziłam, padnięta po filmie, z którego nic nie pamiętam, że następny taki seans za osiemnaście lat, jak Piotrek się ogarnie i przestanie wszystkich zaczepiać przez gilgotanie, ciągnięcie za włosy, jak przestanie gryźć znienacka, jak oduczy się wspinania się po naszych rękach, nogach, plecach, głowach i skakania potem z oparcia kanapy, jak przede wszystkim przestanie robić sobie super zabawę z wyłączania ekranu i siadania pupą na klawiaturze, zatrzymując tym samym film. Koniec z takimi pomysłami. A jak mówiłam ''Piotrek, idź się bawić autkami, ale już!'' to mały siadał między nami na kanapie i odpowiadał ''Nie. Ogjądam.'' 

Co go jest w stanie ostatnio utrzymać w miarę względnym spokoju, to opowieści. Książeczki albo opowiadane z głowy. Historia Maryi, Józefa, małego Jezuska to nasz hit. Zostawiam na czarną godzinę, czyli najczęściej na okolice 22-giej, kiedy to grzeczne dzieci powinny dawno spać a ten czorcik skacze jeszcze po łóżku. Jak nie śpi w dzień, to zasypia około 20-stej najpóźniej, ale jak się wyśpi po południu, to hoho… Tylko bez drzemki jest zmęczony i nic się nie da zrobić, bo nie potrafi wtedy sam się sobą zająć. Zobaczymy, co to będzie. Może się przyzwyczai bez drzemki, u babci śpi za to jak aniołek, zawsze około jedenastej. W domu nie ma mowy.

******
Byłam dziś rano na kolejnym pogrzebie. Znów płacz zostawionej żony, matki, która musiała żegnać swojego syna, w domu nieświadoma niczego malutka córeczka, która już nigdy nie usłyszy i nie zobaczy taty. Co się dzieje z tym cholernym rakiem??? Mam wrażenie, że moje złe przeczucia wigilijne nie były bezpodstawne - mąż mojej dobrej koleżanki z pracy zmarł właśnie w Wigilię.  

0
Dodaj komentarz

Nigdy nie lubiłam Sylwestra, denerwował mnie przymus zabawy (na bo tyle pieniędzy nie może pójść w błoto, za taką cenę trzeba się uśmiechać i ''dobrze bawić'') i nie widziałam nic przyjemnego w fakcie, że czas tak pędzi i zaczyna się kolejny rok, znowu, już?! Gryzła mnie świadomość, że może trzeba było lepiej wykorzystać ten czas, zrobić coś więcej, lepiej, że teraz to na pewno się uda, ten rok będzie lepszy i bardziej wykorzystany, nie przebimbam ani dnia bez sensu! 
Fajnie mieć takie odczucia za sobą. Nie interesuje mnie zmiana daty w kalendarzu, umowna przecież tylko. Bimbam sobie do woli, teraz na przykład leży przede mną cudnie grubaśna książka Anny Brzezińskej "Córki Wawelu'' i zaraz z przyjemnością sobie poczytam. Piotrek śpi, eM. siedzi przed komputerem, Maja pisze, jak ktoś chce to przychodzi i gada to o musicalach, to o nosorożcach (Maja właśnie mi powiedziała że jest to gatunek praktycznie wymarły, poczytałyśmy sobie o tym i Majka stwierdziła, że nie wierzy już w ludzkość, no nie dziwię się!), zrobiłyśmy też grzanki i pizzę na kolacyjkę - ot, takie normalne życie. Żadnej imprezy. Jutro budzimy się w 2019 roku i mam nadzieję na kolejny normalny dzień w moim życiu. Żadnych postanowień. 
Maja ma jedno - że jak będzie miała kiedyś dzieci, to nazwie je Dezyderiusz i Teodozja. Taaa...

W sobotę zadzwoniła do mnie koleżanka z pracy, umówiłyśmy się na kawkę, zostawiłam Piotrka z Mają i poleciałam, jejku, fajnie tak! Mieszkamy pięć minut od siebie a tak rzadko jest czas się spotkać...  Ona wygrała z rakiem, ma piękne wyniki i właśnie wróciła do pracy po wszystkich zwolnieniach. Tak, znowu rak, męża kolega z pracy też jeździ na chemioterapie ale w przerwach wraca do pracy, bo się dobrze czuje. Moja ciocia jest po operacji, ale nie wycięli jej wszystkiego i dalej walczy. Żadna inna choroba tak nie daje się odczuć w moim otoczeniu jak rak... 

Laptop się rozładowuje, a ja znowu o sobie zamiast o dzieciolach. Piotrek woła mi dziś pod łazienką ''Mamuuuusiuuuu, ja ciem tulać!'' - akurat, jasne, on wcale nie chciał się tulić do mnie, tylko nie pozwala mi po prostu na spokojne chwile w kibelku... A jak się myję, to już w ogóle jest płacz, jakby mnie jakiś smok pożerał w łazience, najlepiej by było w ogóle drzwi do łazienki wymontować! 

A z przekory mojego synka takie coś:
- Piotrek, kto ty jesteś?
- Pojak… duzi! - a nie Polak mały, gdzie tam.

-Piotrek, kto jechał na osiołku, przez pustynię, ze Świętym Józefem?
-Mikołaj! - i się chichra czorcik, dobrze wie, że psoci.

-Piotrusiu, posprzątaj samochodziki rozsypane!
-To Ksisiu, Ksisiu sypał - a w domyśle - jak Krzysiu rozsypał, to ja sprzątać nie będę. I już.

Piotruś w wersji słodziakowej: siedzi na przeciwko kota i mówi ''cieś mjeko? cieś?'' albo  ''mogę tulać?'' i przytyka głowę do futerka. 
A wersji do pochwalenia się - często pokazuje poprawnie cyferki od 1 do 12 - jak na zegarze i lubi teraz kolory i kształty mówić po angielsku, tylko trzeba wiedzieć, że ''pagabum'' to ''pentagon''. Uważam, że pagabum jest lepsze!

0
Dodaj komentarz

Z cyklu rozmowy o poranku przy śniadanku:
- Jem sianko, mniam!
- Co ty synku jesz??? Jakie sianko? No dobra, ważne że ci smakuje... Aaa, czekaj! Jesz owsiankę! Tak?
-Tak, jem sianko!

0
Dodaj komentarz

Otwieram Kidz, a tam mi piszą, że mój synul skończył 2 lata, 1 miesiąc i 3 dni. Jaki miesiąc, myślę w popłochu, no tak, przegapiłam 3 stycznia. 25 miesięcy. Teraz już sama nie wiem, jaki etap rozwoju jest najfajniejszy, bo ten bobaskowy był super, mogłam sobie w swoim mieszkaniu a nie w pokoju z teściami na głowie, zajmować się po swojemu swoim dzieckiem i cieszyłam się z każdego dnia, potem ten etap pierwszych razów - śmiechy, kroczki, słowa, jedzonka - to też ma swój urok, a teraz znów jest inaczej. Teraz już widać, że to nie mój mały bobasek, a coraz bardziej swój własny, rozwijający własną świadomość, coś już się uruchomiło i pędzi teraz mój syn po jakiejś tylko sobie przeznaczonej ścieżce. Coś się zmieniło, tak niepostrzeżnie, tu jedno zdanie, które było nie powtórzeniem naszych, ale czymś samodzielnie wymyślonym, tu nowe skojarzenie, którego nikt mu nie podpowiadał, i z takich przyuważonych słówek, zachowań, wyłania się obraz nowego człowieka, tak jakby zaczęły obracać się już wyższego poziomu trybiki w środku mojego Piotrusia. 
Nie dziwię się, że naukowców fascynował rozwój mówienia i rozumienia mowy, bo czasem, jak się odkryje, co ten mały człowiek chciał przekazać, jakie kryją się za tym skojarzenia, procesy myślowe, to można się dać nieźle zaskoczyć, ale skąd on to wie?! Jaki spryciarz! 
I jakie rozczulenie, kiedy najpierw ty pytasz małego - chcesz może wody, Piotrek? a on mówi ''nie'' i po chwili idzie do swojego taty i stoi przed nim i pyta spokojnie i z namysłem - a ty chcieś się napić? Tatusiu? 
Mąż oczywiście od razu zaczął prosić o wodę jakby z pragnienia miał zaraz ducha wyzionąć i Piotrek dumny dostał ode mnie szklankę z wodą i zaniósł tatusiowi. 

To wszystko nie przeszkadza Piotrkowi nas gryźć znienacka albo ciągnąć za włosy z nadmiaru emocji, to jasne, hehe.
Raz się tylko przestraszył, jak ugryzł mnie w nogę kiedy zmywałam naczynia, odwróciłam się i krzyknęłam, że nie wolno (ale to zawsze krzyczę) i machnęłam mokrymi rękami jakieś nieokreślone gesty, dość, że woda poleciała na stojącego obok Piotrka i się pobeczał. Może coś mu to da! Przytuliłam go, ale nie pocieszałam, tylko powtórzyłam, że NIE WOLNO GRYŹĆ. 

Co do płaczów, to mamy też koncerty w nocy o mleko, albo o danonka (!!!), o bajki na komputerze, o wyjście w odwiedziny do Krzysia, o ubieranie się rano, a przy braku drzemki w dzień to o wszystko. Oczywiście nie na raz, ale tak po kolei raz na dzień coś się znajdzie. I jeszcze o zjedzenie obiadku, kiedy wolałby ''jodzinki'' czy ''kokoladkę'' (rodzynki i czekoladkę). Oj, nie mam wtedy w ogóle oporów, żeby dać mu się wykrzyczeć, trudno, jedyne co mogę ustąpić, to zrobić mleczko zamiast obiadku. 

A Maja lubi spać w dzień i mieć natchnienie w nocy, nie umie się dopominać o swoje miejsce przy sztaludze na zajęciach z rysunku, ale bez oporów jeździ sama autobusem, zaczęła czytać ''Pana Tadeusza'' i mówi, że nie jest takie złe, i z nami wszystkimi czeka na wyniki testów próbnych ósmoklasisty. Powiem wam jeszcze tylko, że jak usłyszałam, że gdzieś nie zostały przeprowadzone próbne matury, bo nauczyciele taki strajk zrobili, to się wkurzyłam. Ja takiego strajku nie popieram! Dla mnie to jak odejście od łóżek pacjentów. Nie.

0
Dodaj komentarz

Nie będę wyjątkowa, też mi się nic nie chce, ani pisać ani nic, ale jak sobie dziś poczytałam pamiętniki z belly, to się przestałam dziwić, to ta pogoda... U nas deszczowa, pochmurna, wlokąca się od listopada jesień. 
Ale mam coś fajnego - dla mnie na pamiątkę, dla was do poczytania. Jedno z lepszych opowiadań mojej córy. Bez tytułu
***
[justify]Kobieta leży na brzuchu, ręce i nogi ma rozrzucone na boki, głowa jednak jest zwrócona prosto ku mnie. Jej oczy, szeroko otwarte i niebieskie, są przeraźliwie puste i odbija się w nich ogień. Blada skóra jest poplamioną jej własną krwią. To samo z granatową sukienką i pełnymi oczek pończochami. Nie wiem, jak zginęła. Czy to wybuch ją zabił? Raczej nie, choć sama nie wiem. Z kącika wąskich ust zaschła, wcześniej lecąca, krew. Na jej sklejonych i brudnych od pyłu, miodowych włosach tańczy blask płomieni. Pierwszy raz widzę trupa. Nie takiego w trumnie. Takiego „na żywca”. Świeżego. I pierwszy raz wiem, że mnie też to może spotkać.
 – Lawina! Co ty robisz? Chodź! – głos Zamieci wyrywa mnie z transu i z trudem odrywam wzrok od martwej kobiety. Zamieć łapie mnie za ramię i ciągnie w kierunku Niebieskiego Placu. Biegnę za nią, bo nie mam innego wyboru i jestem zbyt otępiała na przeciwstawienie się. Jakiś cichutki głosik z tyłu mojej głowy mówi mi, że powinnam wracać do domu, schować się pod łóżkiem i przeczekać na koniec tego koszmaru.
Ale to nie jest koszmar senny.
A domu już nie ma. 
Niedaleko nas wybucha kolejna bomba, a wraz nią krzyki. 
Gdzieś dostrzegam chyba niebieski płaszcz mojej koleżanki z klasy, Wodnicy, ale nim zdążę się przyjrzeć, kolejna bomba wybucha i tracę go z oczu.
Roven – najpiękniejsze miasto Uranu, centrum kultury i oświaty, z ponad pięćsetletnią historią, stolica sztuki i muzyki, z najstarszym w Uranie uniwersytetem, miejsce, gdzie odbywają się największe wydarzenia kulturalne, przedstawienia teatralne, miejsce zamieszkania mnóstwa znanych poetów, pisarzy, malarzy, muzyków, naukowców, profesorów, aktorów – płonie.  
Żadne słowa nie są w stanie opisać bombardowanego miasta. Płonącego koszmaru, mrożących krew w żyłach krzyków, gorąca ognia, huku wybuchów. 
Przebiegamy koło Vovo – kawiarni, w której byłam dwa dni temu z Kawką na lodach z kawą zbożową. 
Dwa dni.
Kiedy jeszcze ulice lśniły czystością, ściany kamienic były białe i jasne, a samo Vovo nie było jednym wielkim ogniskiem. Kiedy nic nie płonęło prócz świeczek, na bruku nie leżały ciała i gruzy. Kiedy z nieba padały promienie słoneczne, a nie bomby. Kiedy na ulicach pachniało kwiatami, nie spalenizną i strachem. 
Zaledwie dwa dni. 
Biegniemy dalej.
Ktoś krzyczy. Nie ktoś, wszyscy krzyczą.
Spoglądam w niebo i widzę… Samoloty. Nie tak odległe samoloty przelatują nad miastem. A niebo nie jest czarne. Jest filetowe. Fioletowe od bijącego blasku z ognia. I bez żadnych gwiazd. Nie patrzę pod nogi i wchodzę na coś. To „coś” chrząszcze mi pod nogami i poślizguję się. Dzięki Zamieci udaje mi się nie upaść, ale kiedy odwracam się, żeby spojrzeć, o co się poślizgnęłam, krzyczę. To ludzka ręka, której złamałam palec. 
Teraz już nie patrzę w górę.
Nie patrzę za siebie.
Patrzę pod nogi.
W jednej dłoni ściskam mały album rodzinny – jedyną rzecz, jaką udało mi się wynieść z domu –, w drugiej – Złodzieja. Złodziej miauczy przerażony i wbija pazurki w moje ramię.
Czuję, jak mu serce wali. 
Mnie też serce wali.
Tak mocno wali, że mam wrażenie, że bicia serc są jeszcze jednym źródłem hałasu w Roven. 
Przed sobą widzę plecy Zamieci, a trochę dalej – plecy Huraganu. Huragan biegnie przodem, pod pachą ma pudło. Rozpoznaję w nim pudło z korespondencją naszego ojca. Po co je wziął? 
Nie rozumiem.
Ale teraz nic nie rozumiem. 
Nie biegniemy głównymi ulicami, bo tam spada najwięcej bomb. Kluczymy uliczkami, przez podwórka. 
A wszystko wokół nas płonie. 
Ludzie krzyczą, ludzie umierają. Bomby spadają, bomby wybuchają. 
Płaczę.
Duszę się.
Za dużo dymu. Za dużo. 
Ale biegnę dalej i przyciskam Złodzieja mocniej do piersi.       
Nie czuję zmęczenia. Rządzi mną panika i adrenalina.
Nie wiem, jak Huraganowi udaje się nie zabłądzić i nie zgubić drogi, kiedy dobiegamy do Goździkowej.
Tam są schrony.
Tam biegniemy.
Wokół nas mnóstwo ludzi. Tłoczą się i krzyczą. Uciekają. 
Gdzie mamy uciec?
Do schronu.
Do schronu.
Do schronu, do cholery!
 – Do schronu! – krzyczy Huragan.
Do schronu.
Do schronu.
Te dwa słowa odbijają się echem się w mojej głowie. 
Biegniemy do Trójki. Jest kolejka.
Do schronu.
Stojącego przed nami człowieka charakteryzuję jako właściciela Vovo. Na ramię ma zarzucony worek. 
Do schronu.
Posuwamy się w kolejce. Niedaleko nas wybucha bomba. 
 – Co z wami, ludzie? My też chcemy do schronu! – krzyczy ktoś. 
Do schronu.
Nasza kolej.
Przejście jest małe, wąskie i niskie. Ciągle ciągnięta przez Zamieć potykam się na wejściu. Wchodzimy.  
Przez chwilę jedynym źródłem światła jest blask bijący z pożaru, potem następują ciemności, potem widzimy małą lampkę i wpadamy do schronu.
Pali się tu kilka świateł.
Trzy czwarte schronu jest zapełnione. Ludzie tłoczą się przy ścianach i płaczą, modlą się, tulą dzieci. Z każdym wybuchem schron trochę się trzęsie, światła mrugają. Wybuchy są przytłumione, ale prawdziwe i bliskie. Tu jeszcze bardziej śmierdzi strachem.
Huragan łapie Zamieć za ramię i usadza na wolnym miejscu na ławce. Siadam na jej kolanach (mimo, że jestem na to zdecydowanie za duża), a on sam siada na podłodze.
Zamieć mnie przytula.
Czuję, jak się cała trzęsie.
Ja też się trzęsę.
Schron się trzęsie.
Złodziej się trzęsie. 
Zamieć płacze. Od kilku lat nie słyszałam, żeby płakała. Huragan też płacze. I kobiety obok nas. 
Wszyscy płaczą. A dzieci najgłośniej. 
Jakaś kobiecina odmawia głośno modlitwy, a zapłakani ludzie za nią powtarzają. Ja też się modlę, choć kiedyś tego nie cierpiałam. Ale nie mówię tego, co inni. Układam swoją własną modlitwę, w której obiecuję, że jeśli przeżyję to już nigdy nie będę symulować bólu brzucha, żeby nie iść do kościoła. Nawet na te trzygodzinne msze. Obiecuję, że będę się modlić, kiedy tylko zdołam i będę posłuszna Zamieci i Huraganowi. 
Złodziej wbija w mój płaszcz pazurki.
Nowi ludzie przychodzą. Słyszę ich, ale nie widzę, bo mam zamknięte oczy. 
Czuję ich.
Czuję więcej strachu.
Czuję, że coraz więcej osób jest koło mnie. Huragan siedzi u nóg Zamieci i obejmuje ją i mnie. 
Czuję, jak się trzęsie i mówi:
 – Lawina… siostrzyczko, kocham cię – 
I to mnie przeraża jeszcze bardziej.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Uświadamiam to sobie w chwili, kiedy to mówi.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boję się.
Boje się.
Gasną światła.
Boję się. 
Wszyscy się boją.















Osiem lat później.









Ulice Fiordynowa są bardzo romantyczne. Jest tu pełno przytulnych kawiarni, na słupach wiszą kwiaty, a w powietrzu wisi miłość. Jest tu dużo wąskich uliczek, ale nie takich jak w portowych miastach, ani takich jak w Roven. Są to uliczki nadające się do spacerów w blasku księżyca i miłosnych wyznań, szerokie na tyle, żeby zmieściła się dorożka. Nie dziwota, że wielu reżyserów przyjeżdża tu kręcić filmy. 
Jest tylko jedno ale.
Ludzie.
Ludzie we Fiordynowie dzielą się na dwie grupy: ludzi z Roven i innych. Inni są raz piękni, raz brzydcy. Raz mądrzy, raz głupi. Raz młodzi, raz starzy. Są bardzo różni. 
Natomiast ludzie z Roven są do nich w wielu aspektach podobni. Też są mądrzy, głupi, piękni, brzydcy, starzy i młodzi. Ale mają jedną cechę wspólną.
Spojrzenie.
Spojrzenie, w którym odbija się ogień płonącego miasta. 
W którym widać strach z tamtych dni. 
I dziwną pustkę.
Nie jest ich wielu, ale to właśnie oni najbardziej zapadają w pamięć. Kiedy spotykasz na swojej drodze chłopaka, który idzie ze spuszczoną głową, samotnie i spojrzysz w jego oczy, to spojrzenie zapadnie ci w pamięć. 
Tego też nie da się opisać.
Tego uczucia, że ta osoba patrzy na ciebie zza szkła.
Tak przynajmniej mówią inni ludzie. 
I zawsze się dziwnie na mnie patrzą, kiedy idę. I odwracają wzrok, kiedy spojrzę im w oczy.
Po bombardowaniu wraz z Zamiecią i Huraganem przenieśliśmy się do Fiordynowa, do przyjaciółki ojca, znanej pisarki, Pelargonii Ojdon. Ojciec miał wielu sławnych znajomych, nie tylko w świecie sztuki, ale też w polityce i w wojsku. Jako dyplomata wojskowy, miał kontakty z generałami, oficerami i politykami. Pelargonia, jako że mieszkała stosunkowo blisko, miała duży dom, nie miała męża ani dzieci (no i mnie uwielbiała, ale to tak na marginesie), wydała się mu najlepszym wyborem. 
 




[/justify]
 
 
***
Czy ciąg dalszy nastąpi, to nie wiem, Maja ma mnóstwo takich rozpoczętych opowiadań i i potem porzuconych dla nowego pomysłu. Jak będzie to dam, będzie powieść w odcinkach, jak w dawnych czasach! 
 
 
 

0
Dodaj komentarz

Mąż wczoraj do mnie mówi ''jak masz tak ze mną rozmawiać, to lepiej już w ogóle się nie odzywajmy''... I ma świętą rację. Zdenerwowana jestem, wkurzona, rozdrażniona, czasu na nic nie mam, ciągle z czymś do tyłu, i zła na siebie jestem za to a wyżywam się oczywiście na Em, bo on też mnie wkurza i już. Na dzieci w szkole krzyknę, na Piotrka to już normalnie wydrzeć mi się zdarzy, norma nauczycielska... Nie możesz swoich uczuć wyrzucić z siebie w szkole, to się w domu wyżywasz. I jesteś jeszcze bardziej zła na siebie. A do tego nerwy o testy ósmoklasisty, o wybór liceum, dyskusje w te i wewte, próbne testy poszły w skali szkoły tragicznie, w skali Mai trochę lepiej, ale wcale nie super... Na wybrane liceum za słabo. Em. twierdzi, że przynajmniej poziom będzie w liceum znów wysoki, matura to znowu będzie coś, a nie że każdy wali do liceum po maturę, czy się do tego nadaje czy kompletnie nie, no i fajnie, może i za parę lat wszystko się unormuje, ale moje dziecko wpadło w tryby pędzącej machiny, jest królikiem doświadczalnym, jest wiórem lecącym tam, gdzie drwa rąbią. Przerabia w niecałe dwa lata (bo jednak testy są w kwietniu, do końca roku szkolnego jeszcze trochę) program gimnazjum, wszystko na wariata, a już nie mówię, że Maja w dodatku to leń i obibok, bo wiem, że stać ją na więcej, niż daje z siebie.
Jasnym punktem ostatnich dni był Teatr Muzyczny. Byliśmy rodzinnie na ''Wiedźminie'' w Gdyni, cudo! Udało się uchwycić wątek, pokazać świat z  wyobraźni Sapkowskiego, udało się zadać pytanie o przeznaczenie, które w książce też było przecież ważne, były przekleństwa i rozpusta i cały ten czarny humor wiedźminowski, Yennefer pokazała oba swoje oblicza - i to twarde, i to kochające, Jaskier biegał z lutnią i rozśmieszał, już nie mówię o poziomie piosenek, bo z tego to ten teatr zawsze słynął. Jadę w przyszłym tygodniu z dziećmi z klasy na wiersze Brzechwy i już się cieszę, jak mają polubić teatr to tylko ten! Mam plan co roku z nimi jeździć, póki repertuar pozwoli.

Idę spać, bo snu też mi brakuje. Piotrkowi obcięłam przed chwilą paznokcie, bo do tego musiał być w głębokim śnie, inaczej wyrywa rękę, nogę i cokolwiek.  Boże, jak ja podziwiam wszystkie mamy dwójki małych dzieci!!! 

0
Dodaj komentarz

Jak zaczęłam się rano zastanawiać nad szkolną wycieczka do Teatru, to już nie mogę zasnąć... Czy rezerwacja NA PEWNO została opłacona, czy bilety będą na nas czekać, czy autokar nie nawali, czy się nie spóźnimy, czy mi się nikt nie zgubi, czy będą wszyscy zadowoleni - nie cierpię tych nerwów! Muszę myśli oderwać.
Obiecałam sobie wczoraj, że znajdę przepis na danie z przysmażonym bobem, mrożonym w zimie, to było pyszne! Robiłam parę lat temu, właśnie bób w środku zimy, z przysmażaną cebulką i pomidorami, i pietruszką - taki powiew lata w zapachach. 
Jest! http://www.jadlonomia.com/przepisy/ful-czyli-egipska-pasta-z-bobu/ - no właśnie, moje zmiany to nie kolendra tylko pietruszka i nie kumin tylko kmin rzymski do przesmażenia i nie miksowałam tego, tylko dla mnie było pyszniejsze jako samodzielne danie z patelni na kolację. Wczoraj w końcu się też zabrałam za moje przywiędłe awokado, w wakacje często sobie robiłam pastę, najprostszą - dojrzałe awokado, dwa ząbki czosnku, sok z pół cytryny, sól i pieprz i naprawdę nie trzeba na to dużo czasu, a i zdrowe to  i pyszne i kupiłam nawet to awokado wcześniej raz ale wstyd się przyznać, w końcu zgniło mi zanim ruszyłam... Kupiłam niedawno drugie i wczoraj wieczorem nakazując sobie z góry rozsądek, że trzeba czasem coś zjeść poza waflami ryżowymi z dżemem i serem, zrobiłam. Zjadłam połowę, dałam do posmakowania Em, ale szału nie było, Piotrek nawet nie powąchał, Maja się obróciła na pęcie to zjadłam i drugą połowę. Pyyyycha. Zamiast czipsów. 
Jak wygląda fast food w wykonaniu bezglutenowym? Co mogę zawsze kupić w każdym sklepie? Snikersy, m&msy, jabłka, banany... wafle ryżowe. Na bogato to jeszcze bakalie, jak są bez informacji o glutenie. W kauflandzie można kupić mrożone paluszki rybne, mała paczka (chyba 6 sztuk) za niecałe 20 zł... albo ciasto francuskie, wielkości połowy zwykłej porcji, pszennej, za 15 zł. Także dzięki. Bezglutenowy pączek, który mogę sobie zamówić w internecie - 5 zł. Skusiłam się raz, (raz! Zjadłam jednego pączka przez 4 lata!) i nie ma porównania do normalnych... Niby gluten-sruten, tak wszyscy psioczą, że niezdrowy, że unikać, ale wierzcie mi - nie będąc pod presją choroby - nikt o zdrowych zmysłach nie zrezygnowałby z takich pyszności, jak pszenny pączuś, domowa drożdżówka, świeża bułeczka... Wymyśliłam sobie, że na emeryturze będę sobie pozwalać co jakiś czas na takie pokusy! A co! Jedyne co jeszcze pozwala mi czasem się poczuć jak normalny człowiek na wyżerce to bezglutowa pizza z Biedronki, szkoda tylko, ze ona sobie raz jest, raz nie, ma się nadzieję, że będzie to jak na złość w czwartej biedrze na trasie wyjazd - dom nie ma... A ty robisz z siebie wariatkę, bo kto to widział być złym, naburmuszonym i z podejrzanie czerwonymi oczami, bo PIZZY nie ma... Także grunt to zapasy, hehe. I mieć oczy szeroko otwarte przy okazji każdych zakupów, bo tu biszkopty rzucą, tu cukier waniliowy bg, teraz chciałabym kakao upolować. Nie ma, że sobie coś zaplanujesz i chcesz od razu mieć - bo jak akurat w sklepie nie będzie, to trzeba przez internet zamawiać. I czekać. Mam dużo marchwi, chciałam ciasto marchewkowe na weekend zrobić, ale bez kakao się nie da. Zrobię najwyżej górę surówki! 

Jezusiczku, jak tu cicho w domu, wszyscy śpią... Piotrek dostał rano butlę kaszki i zasnął z powrotem, taka chwila relaksu, hoho... Niech śpi i rośnie. Wczoraj go ważyłam - 12,5 kg. Na 26 miesięcy. Nie jest źle. Właśnie, chyba nie pisałam, że zjadł swojego pierwszego lizaka!!! Oczywiście nie ze mną, to babcia się zgodziła! Piotrucha - grzeczniucha w sklepie robi furorę, bo mówi za babcią każde dziękuję, dzień dobry itd i pani ''w nagrodę'' dała mu lizaczka (jakby w nagrodę nie można było manadarynek chociażby dawać!) a ten lizus jeszcze powiedział sam od siebie ''Dziękuję! Pani kochana!'', babcia mówi że cały sklep się rozpływał z zachwytu, no a w domu, zanim ja z pracy przyszłam, to lizaczek był już wylizany, wrr. A babcia jeszcze się śmiała, że mały nie wiedział, co ma robić i jak już zakumał lizanko, to był taki skupiony i zadowolony... No na pewno. Ale nie byłam ogólnie zła, wiadomo, że się nie ustrzeże wiecznie, ważne, że w domu takich rzeczy nie ma. 
Zgłodniałam, idę na śniadanko. Marchewkę będę jeść.



***edit o 12:15***
I jak wyszło? Tak wyszło, że jak się rozpędziłam, to mam w kuchni: babeczki marchewkowo - pomarańczowe, bo to nie kakao było potrzebne, tylko przyprawy piernikowe ( a ja wczoraj całe tesco przeleciałam wzdłuż i wszerz), jest pomidorowa,  są buraczki, jest rosół na ryż z białym sosem na jutro, jest karkówka z kiszoną kapustką, duszona na sposób długo ale w 150 stopni, ale też jest bałagan i kurze niepościerane, no cóż, coś za coś. W międzyczasie znalazłam też fajne zadania dla dzieci do wydrukowania. Także czas na kawę!
 


***no to jeszcze dwie godziny później***
Ja nie wiem, co mnie bardziej wykańcza - Maja, która się nie uczy czy Piotrek, który nie śpi. U babci jak w zegarku, o 11 aaa, kotki dwa i młody śpi. w domu, przez weekend, od 11 komedia jakaś się zaczyna odwalać. To ciem, to nie ciem, obiadek, łał, ale już nie ciem, ciem babećkę, ale TU, na podłodze, bo przy stole nie smakuje tak samo, i do tego najlepiej bajki na komputerze, wariatkowo. Ja nie wiem, jak ferie przeżyję! Teraz mały zasnął, bo się rozbeczał. I szczerze powiedziawszy, Piotrek wybacz mi to za kilka lat, ale w duchu się ucieszyłam, że beczy, bo nie może jeść na podłodze, bo wiedziałam że zaraz zaśnie, od tego płaczu. Jezu, jakie to okropne! 

2
komentarzy
avatar
Co oni mają z tym jedzeniem na podłodze? Jakiś syndrom dwulatka? Wojtuś spożywa Bakusia tylko i wyłącznie na macie do zabawy, przy czytaniu tej samej książeczki o jeżu. Tuż przed spaniem w południe. Inna pora, miejsce i lektura przy Bakusiu są nieakceptowalne. A, no i jak również smak tego głupiego serka-wylacznie waniliowy. Ten, który najtrudniej dostać
avatar
Ach, bergamotko, tęsknię za tobą! Wojtuś ma rytuały, a Piotrek kaprysy. Rytuały to on ma u babci. Chciałabym już być babcią, one sobie lepiej radzą z wychowywaniem... Ja mam ostatnio poczucie kompletnej klęski w tym zakresie. Chciałabym chwilami wyjechać na dłuuuugo... i daleko
Dodaj komentarz

Czekam aż drukarka skończy rzęzić i wyrzuci z siebie resztką sił elfy do pokolorowania, to napiszę coś optymistycznie. Jak Piotrek myje zęby to na początku odkręcał sobie wodę na całą moc, a ja mówiłam zawsze, że nie, nie trzeba, bo wodę trzeba oszczędzać i rybki nie będą miały gdzie pływać i będą smutne, a jak przykręcałam, to mówiłam, że rybki teraz się cieszą. i teraz Piotrek też odkręca wodę i mówi ''tylko leciuśko, rybki będą się ciesić'' i się cały śmieje. Albo jak coś zrobi, co jest dla niego ważne, to pyta mnie ''jesteś dumna? mamusiu?''. Także lizus z niego nieziemski! 

0
Dodaj komentarz

Maju i Piotrku, tłumaczę się za siebie samą wam na przyszłość - jestem po prostu meteopatą. Jestem meteopatką, co nie znaczy od razu wariatką, chociaż tak możecie po cichu o mnie myśleć, wybaczam! Niskie ciśnienie, pochmurne od miesięcy niebo, deszcz na zmianę z hulającym wiatrem skutecznie wyprowadzają mnie z równowagi. Zamiast kawy powinnam melisę pić, ale bez kawy to głowa mi pęka, i tak to się kręci. Niech się dokręci do wiosny, to potem z górki!

Piotrucha ćwiczy się dalej w byciu słodziakiem. Nie dość z gada sam od siebie i z sensem, to jeszcze zaczął piosenki i wierszyki recytować. Chodzi na przykład w kółko po dywanie i gada ''kjęcą się, kjęcą się, przez cały dzieeeeeń'', z piosenki o kołach autobusu, albo macha przed sobą łapkami i mruczy że jest jagódką, czarną jagódką i serce robi mu bum bum. A do rytmu przy kiwaniu głową mówi sobie ''w pokoiku na stoliku było mjeczko i jajećko i szyszedł kotek i szyszła mamusia'' itd. Za Em. chodzi i powtarza ''idzie mak, nie wiadomo jak, dziadzio wiedział, a to było TAK!'' i wielce artystycznie łączy raka nieboraka z babą co siała mak. Największą przygodą ostatnich dni był dla niego przejazd pociągiem do babci i cały czas, jak się zaczyna nudzić, to prosi ''jedziemy? pociągiem? jedziemy?''.
Utwierdziłam się w swoim postanowieniu, że nie kupuję mu za dużo zabawek, jeszcze nie teraz, bo fajnie się patrzy, jak mały bierze parę klocków i trzymając je nad głową pędzi po korytarzu i woła, że ma ''pelipoptej'' - helikopter. A jak położy tą budowlę na podłodze to zamienia się w pociąg albo inne auto. Rozwija sobie wyobraźnię, to dobrze. 
Oczywiście moje postanowienie nie dotyczy samochodzików, różnych, tych to ma kilkadziesiąt... Wieczorem, jak sprzątamy cały autkowy bajzel do pudła zwanego garażem, to kilka najulubieńszych, albo zasłużonych, idzie z Piotrkiem do spania. Potem mu je wyciągam spod pupy, nóg i spod poduszki. Albo sobie, bo najczęściej to Piotrek zasypia w naszym łóżku i dopiero takiego śpiącego przenoszę go do jego pokoju... E, tam, kiedyś wyrośnie. A wczoraj wpakował do łóżka swój jeździk, hehe  

Już drugi tydzień ciągnie mu się katar, i nie ani przejść ani w nic się nie rozwija, Tylko skórę pod noskiem ma obtartą. Maja początek ferii przechorowała a ten się twardo trzyma... kupiłam jakiś syropek na przeziębienia i wypił już  z pół buteleczki, ale szczerze to nie wiem, czy to coś daje, w składzie to syrop glukozowo-fruktozowy z ekstraktem z jakiejś pelargonii i innej borówki, ale pije, psikałam do noska ale ten płacz przy tym i nerwy powodowały tylko większy katar, więc zrezygnowałam. Jeszcze tylko daję na noc kilka kropel olejku eukaliptusowego na poduszkę. I zobaczymy. Na szczęście babcia zaoferowała się z pomocą i bierze go do siebie na drzemkę, bo z tym w domku klapa. 

Ja zrobiłam sobie porządki w szkolnych rzeczach, przygotowałam materiały na drugie półrocze i sobie odpoczywam. Odpoczywalabym lepiej, jakby pogoda była lepsza, ale staram się jak mogę. Czytam ''Quo vadis'' (bo czytałam głośno Mai jak była chora i się wciągnęłam), na zmianę czytam też ''Historię antykultury'' z ''Historią obrazu''. Jedno to ciekawe spojrzenie na dzieje rozwoju chrześcijaństwa i jego wpływu na europejską kulturę a drugie to właściwie Mai książka, dostała na Gwiazdkę, o malarstwie. Jak coś fajnego na netflixie znajdę to oglądam jednym okiem, ale naprawdę, w moim wieku coraz trudniej o wciągający, zaskakujący film, że tak się poskarżę... 

A, i jeszcze Em. zamontował mi dziś półkę nad biurkiem z drukarką, mogłam tam położyć rzeczy ze stołu, bo wszystkie potrzebne mi na teraz rzeczy do szkoły leżały wiecznie na stole, znikały tylko na chwilę w razie przyjazdu gości, a teraz, ta dam! Porządek! Ale nie łudzę się, że to na długo... Jak widzę na zdjęciach, w gazetach,  w filmach, piękne półeczki z jednym zdjęciem nań stojącym, albo jednym ozdobnym napisem LOVE czy HOME, to podziwiam, owszem, ale dla mnie to photoshop i marzenie... U mnie wszystkie powierzchnie poziome mają tajemniczą moc przyciągania papierów, ozdóbek, narzędzi męża, pamiątek, świeczników i wszelkiego innego badziewia. Z tym nie można walczyć. Trzeba się poddać... i montować nowe półeczki.

Przez przypadek znalazłam wczoraj fajny blog, http://www.juliarozumek.pl/ taki tam życiowy. Przeglądając sobie wpisy wczytywałam się coraz bardziej, ale ten tekst podbił moje serce już zupełnie: 

http://www.juliarozumek.pl/droga-do-zycia-listy-od-czytelniczek/

W skrócie o tym, że jak gotujemy obiad, a dziecko w tym czasie się bawi samo, to nic złego się nie dzieje  Autorka pisze o tym ładnie i mądrze, polecam!

Bergamotko, to coś dla ciebie, jak masz chwilę na siadnięcie przed komputerem: 
http://mumme.pl/2018/12/29/pierwsze-dziecko-vs-drugie-i-trzecie-15-wybranych-roznic-z-tysiaca/

2
komentarzy
avatar
My mamy komode, na ktorej zbieraly sie roznosci od pampersow (na szczescie czystych) po srubokrety narzeczonego i kosc psa :p W sobotę narzeczony zrobil poleczke zobaczymy jak dlugo na komodzie bedzie tylko rodzinne zdjecie...i książeczka Kamila :p
avatar
Ech, trzeba przyjąć, że dom to nie muzeum i się nie denerwować
Dodaj komentarz
avatar
{text}