W poszukiwaniu zagubionej radości...
Ten post będzie naładowany negatywną energią. Jeśli nie chcesz zepsuć sobie humoru, to nie czytaj. Jeśli jednak zdecydujesz się go przeczytać, na wstępie proszę - nie osądzaj mnie.
Sama nie wiem od czego zacząć. Tyle myśli krąży teraz w mojej głowie. Może zacznę od tego, że od dłuższego już czasu mam przyklejony do twarzy sztuczny uśmiech pt 'wszystko jest w jak najlepszym porządku'. Na zewnątrz udaję, że jest fajnie, wesoło, życie toczy się szczęśliwym torem i nic więcej nie potrzebuję. To nie prawda. Już jakiś czas toczę wewnętrzną walkę, o której wiem tylko ja. Nie wie nawet mój mąż, rodzice, najbliższa przyjaciółka. Nikt. To co czasem dzieje się w mojej głowie przeraża mnie. Muszę przyznać się sama przed sobą, że czasem nie radzę sobie ze sobą. Wstaję rano z łóżka (w nocy też jak trzeba) i robię te wszystkie rzeczy dnia codziennego. Jem śniadanie, karmię Jaśka, idę do sklepu, bawię się z synem, uśmiecham. Sprzątam, gotuję obiad, robię kolację. Witam męża po pracy z uśmiechem. Rozmawiamy, razem kąpiemy Jaśka i kładziemy spać. A potem ja kładę się do łóżka i myślę. Już sama nawet nie wiem o czym. O tym jakie to życie jest chujowe? Jak nie potrafię znaleźć w nim tej zagubionej gdzieś dawno radości? Jak mi kurwa czasem źle?
Ktoś może sobie pomyśleć 'dziewczyno, ogarnij się!' I ma w 100% rację. Mam kochającego męża, dom, rodzinę. Zdrowe dziecko, pracę którą uwielbiam. Jestem zdrowa, nie borykam się z żadnymi poważnymi problemami. A jednak czuję, że nie ma już tej dawnej, szczerze uśmiechniętej Magdy. Gdzieś zgubiłam ją po drodze i bardzo chciałabym ją odnaleźć. Bo tej, która jest teraz szczerze nienawidzę. Wszystko mnie irytuje. Nie potrafię się szczerze czymś cieszyć. A nawet jeśli, to przez bardzo krótką, ulotną chwilę. Staram się, na prawdę. Myślę o tym, jak ludzie mają gorzej. Że na prawdę nie powinnam narzekać, bo nie mam na co. Ale czasem czuję się, że lepszy byłby świat beze mnie...
Skąd dziś ten post? Po wczorajszych wydarzeniach. Po tym jak posprzeczałam się ze znajomą. Kłótnią bym tego nie nazwała. Raczej sprzeczką właśnie. Głupia sprawa i bardzo błaha. Umówiliśmy się ze znajomymi, że wpadną do nas po pracy. Zapytałam o której będą, znajoma napisała że szacunkowo koło 18, ale że jeszcze dadzą znać. 17.45 napisała że raczej będą bliżej 19 bo obiad im się długo robi. Jak o 18.45 zapytałam czy już wyjechali (mają spokojnie ok pół godziny drogi do nas) to napisała, że jeszcze nie i czy w takim przypadku mają nie przyjeżdżać. Kurde nie chce mi się całej sytuacji opisywać. Generalnie może zbyt emocjonalnie podeszłam do faktu, że się spóźniają, że byliśmy umówieni a tak na prawdę oni mieli kiedyś do nas pretensje że odkąd jest Janek to za rzadko się widujemy. Może też dlatego, że odkąd jest dziecko, lubię mieć wszystko poukładane, bo inaczej stoczyłabym się już na samo dno i z niego nigdy nie wylazła. Może dlatego, że skończyła się spontaniczność, spotkania po 21 i imprezy do rana. Bo tak na prawdę nigdy nie wiem, czy prześpię noc, czy wstanę o 5, czy będę mieć pobudki co 2h. Że chciałabym się położyć o sensownej porze, bo chciałabym złapać trochę snu.
Po prostu od słowa do słowa wyszła gęsta sytuacja. Ostatecznie przyjechali a ja miałam wrażenie jakbym siedziała z zupełnie obcymi ludźmi. Jakby ta przyjaźń wieloletnia, nasze wielokrotne wspólne wyjazdy, wspólne alkoholowe 'zgony', imprezy do rana, wsparcie i razem wylane łzy w problemach, pomoc i radość nigdy nie miały miejsca. Jakby to był tylko sen, który minął, skończył się i prysł jak bańka mydlana. I to chyba przelało czarę goryczy. Jest mi źle. Tak bardzo kurwa źle. Za oknem lato, temperatura nie zachęca do spacerów ale przynajmniej nie leje i świeci słonko. Mam wszystko... A jednak mam wrażenie, że to nie moje. Że ktoś mi to w końcu zabierze a ja zostanę sama. Przez moje zachowanie i obecne podejście do świata. Że to moje życie przemyka gdzieś obok mnie. Że zaraz się skończy.
Mam syna, którego kocham nad życie i to chyba to daje mi kopa żeby codziennie wstać z łóżka. Ale boję się że on to wszystko czuje. A ja bym chciała żeby miał szczęśliwe dzieciństwo i uśmiechniętą mamę. Tak bardzo bym chciała... 
PS: nie wiem czy nie skasuję tego postu. Potrzebowałam się gdzieś wygadać bo inaczej czuję, że bym wybuchła...