Jutro otóż zostawiam chłopaków na cały dzień samych. Odnotowuję ten fakt, gdyż będzie to pierwszy dzień, który ja spędzę bez Witolda, a Witold tylko z tatą (a tata z nim). Poradzą sobie, jestem o tym przekonana. Obawiam się nawet, że Witold nie będzie jakoś szczególnie tęsknił. Myślę też, że i ja ten dzień przyjemnie spędzę bez myślenia co tam robią i dzwonienia pod byle pretekstem by sprawdzić czy wszystko gra.
No... także niby spoko luz... ale... lekki jakiś taki... stresik? nie... stresik chyba nie ale *coś* jest. Ale co się dziwić. Jak człowiek od ponad roku praktycznie cały czas ma 'ogon' przyrośnięty to mu dziwnie jak przychodzi trochę czasu bez ogona spędzić.
Tata. Tata trzyma fason, ale leciutki stresik też chyba jest. (Ale naszykuj mi te wszystkie te. Te które? Ubrania? Tak. Rajstopy i te inne te na dwór). Zwłaszcza, że Wit teraz jest na etapie przestawiania się z 2 drzemek na 1, więc nie ma prostego, przewidywalnego planu dnia tylko trzeba obserwować i dostosowywać się. Ale, dadzą radę.
A poza tym - dziś była piękna pogoda, słoneczna, nie aż tak mroźna. Ruszyłam z Witkiem w teren, a panicz zasnął mi w wózku. Opatuliłam go więc dobrze kocem, sobie kupiłam ciepłą kawę na wynos i tak to sobie długi spacer zrobiłam. Przyjemnie, optymistycznie jakoś tak. Muszę chyba częściej taki manewr stosować. Witowi zakupiłam dzisiaj kominiarkę. Drogą jak pierun. Albo nawet jasny pierun. Albo dwa jasne pieruny. ALE ciepłą i pasującą na niego idealnie. Więc nie było o czym mówić Nie lubię wydawać więcej, jeśli można mniej, a nie jest gorzej. Ale nie mam oporów by wydać więcej - jeśli ma to sens.
Pojawił się też u nas świąteczny stwór. Być można nawet będzie zamiast choinki. Jest to otóż taki... stwór z gałązek świerku/jodły. Renifer być może? Generalnie - ma 4 zielone łapy, ogon, oczy, czerwony nos z orzecha....wróóóć! Jeśli czerwony nos to musi to być jakieś wcielenie Rudolfa Tak czy siak - jest to coś przypominającego psa/kota. I po cichu liczę, że Witoldowi się spodoba.
Z tematów poważniejszych... czuję siłę, czuję zmiany - zmiany we mnie. Obserwuję się, swoje reakcje.
--- ciężko (osobiście) przyjmuję krytykę, wyolbrzymiam. Widzę krytykę choć to zwykła prośba/uwaga. Robię nadbudowę.
* Nie otwieraj tego okna w ten sposób bo jest uszkodzone
* (w myślach) taak, znowu coś zrobiłam źle, tego nie rób, tamtego nie rób, to tak, to śmak, sam se nie otwieraj, a niby kiedy mam jeszcze kogoś do tego okna znaleźć, a dajcie wy mi wszyscy święty spokój, okno-srokno, wywietrzyć chciałam, ale nie - nie ważne, że wywietrzyć chciałam tylko ważne, że okna nie zamknęłam.
--- just do it - złota zasada, którą cały czas utrwalam, ćwiczę, mam radość jak wychodzi (i zrezygnowanie jak nie)
chodzi o rzeczy, myśli. just do it. A jesli nie do it to decide. cokolwiek. Ale nie rozgrzebuj i nie rostawiaj z plakietką eee to może kiedyś
Wiąże się to z moją niedecyzyjnością czy też czaaaaseemmmm potrzebnym do podjęcia decyzji. Męczą mnie 'wiszące' sprawy. Dlatego ćwiczę ten koncept, który zakodowałam sobie jako just u licha zrób/zdecyduj cokolwiek. Także - nie, teraz tym się nie będę zajmować. Kropka. Nie że moze kiedyś tylko teraz nie. Nie obciążam tym mojego wewnętrznego dysku tylko zamykam okno(!!!) i zwalniam pamięć podręczną.
--- prosić o pomoc
siama. wszyyyystko siama, w końcu kto jak nie ja. nie mam czasu na nic. a co tam, to wezmę na siebie jeszcze to, śmo i jeszcze trochę tamtego. Myślę, kombinuję, deleguję. Siebie obserwuję.
W ogóle... w zmianach ta własnie oberwacja samej siebie jest bardzo istotna. Punkt wyjścia do zmian, do wszytkiego. Żeby cokolwiek zmieniać - najpierw muszę wiedzieć: jak jest.
No... a teraz lecę panu mężowi kotlety schabowe na jutro usmażyć. Nie - nie prosił o nie. I nie - jestem pewna, że i bez tych kotletów z głodu by nie padł. Ale... tak, czuję się jakbym wyjeżdżała na miesiąc więc trza chłopaków *jakoś zabezpieczyć* na czas mej nieobecności