Wróciliśmy.
Cóż mogę Wam powiedzieć… Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałam sobie piekło, to raczej moja wizja przypominała smażenie się w kotle z lawą, gdzie przy okazji jakiś diabelec smaga mnie po plecach batem i gada po niemiecku. Dziś już wiem, że piekło = bycie z dzieckiem półtora tygodnia w szpitalu.
Przeżyć mamy co niemiara. Mam już po kokardkę badań, nakłuć, wenflonów w główce (zaliczyliśmy trzy…), duchoty w szpitalnej sali, spania na niewygodnych fotelach i życia pod dyktando dawek antybiotyku. Poznałam wiele matek, wiele dzieci. Nasłuchałam się płaczu i swojego i cudzych. Nie starczyłoby czasu, żeby Wam to wszystko opisać. Najbardziej poruszyła mnie tylko historia małego Oliwierka za ścianą, który na oko jest w wieku mojej córci i leżał podpięty do kroplówek i sondy… a mama przychodziła do niego raz na kilka dni. NIKT się nim nie zajmował. Boże, jak on ryczał...
Do rzeczy. Wytępiliśmy z moczu tym razem nie e.coli, a klebsiellę. Mam do zrobienia posiew za dwa tygodnie. Do tego czasu słodkie niejeżdżenie po lekarzach. Choć w plecy mamy dwie dawki szczepionki. Mąż uparł się, by szczepić za tydzień. A ja - ta, co się nabijała z antyszczepów parę miesięcy temu, jestem teraz bardzo sceptycznie nastawiona.
Czy coś się wyjaśniło z układem pokarmowym Miśki - ależ skąd! Badania na alergię z krwi wyszły ujemne, czego się można było spodziewać. Z testów płatkowych - marchew, pszenica i jajko. Dietetyk zalecił mi unikanie tylko marchwi, a ja, na pohybel jemu, rodzinie i wszystkim innym, dalej jem tyle, co nic, i tylko ślinię się wyczuwając świeże pieczywo w markecie albo widząc opakowanie ciastek. Jeszcze nigdy na żadnej diecie tak bardzo nie dawałam sobie żadnej furtki na ustępstwa.
Nie mniej - dalej nie jest najlepiej w kwestiach kupowych. Dzisiaj to już w ogóle poszła kupa-dziwadło. Na raz pomarańcz, musztarda, śluz i zieleń od suplementowanego żelaza. Wszystkie kolory tęczy. Miśka zdaje się tym w ogóle nie przejmować. Generalnie jest raczej pogodnym dzieckiem, nie stęka, nie pręży się. Tak czy siak to, co jej szkodzi, to dalej dla nas ogromna zagadka. Wczoraj na przykład strasznie ją obsypało, dzisiaj zmiany bledną. Rosnąć, rośnie - choć powoli. Za tydzień z hakiem prawie trzy miechy, a różnica pomiędzy najniższą wagą spadkową a przy ostatnim ważeniu to jakieś 1800g (w porównaniu do urodzeniowej - 1300) . Nie jest to jakiś hardkorowo niski przyrost i w sumie to nawet się aż tak tym nie spinam, tak długo, jak mała mi nie chudnie. Dalej je jak ptaszek - pomogło wydłużanie czasu pomiędzy karmieniami, choć wcale to specjalnie nie powiększyło jej zapotrzebowania dobowego, a pije jak jej się uwidzi. Raz machnie ledwo 500ml, raz dobije do 700ml. Dziecko-zagadka. Już się gubię w tym, co jej podaję. Dicoflor, teraz jeszcze Enterol, delicol na lepsze trawienie laktozy, doszło żelazo (matko, jak mnie inne matki zjechały, że jej daję… że niby niedokrwistość fizjologiczna… jak, kuźwa, fizjologiczna, skoro sama zjechałam po porodzie z żenująco niską hemoglobiną a dzieciak prawie nie je?). Z tego wszystkiego nie daję jej witaminy D, bo mam tylko twist-offy a już jej nie chcę tego syfu dokładać. Muszę w końcu wydębić receptę na coś w kroplach. Bidula ma bez przerwy od miesiąca katar. W kwestii pieluch czuję się, jakbym miała noworodka - Miśka obszczywa i obsrywa paręnaście pieluch na dobę i dziękuję swojej intuicji, że kupiłam przewijak - tyle dobrej informacji, że do odwodnionych raczej moje dziecko nie należy. Generalnie pije moje mleko i nutramigen, jak mojego nie zdążę naprodukować. Laktator był dla mnie przepustką do darmowego spania w szpitalu, gdyż oficjalnie zostałam sklasyfikowana jako matka karmiąca piersią i zaoszczędziliśmy jakieś 12x18zł za dobę. Policzcie sobie. Tak czy siak, wrzucam na luz. Fakt, że rwę włosy z głowy ilekroć widzę jej kupy i mam w głowie, że badanie na krew utajoną wyszło dodatnio, ale nie mogę się kuźwa wiecznie zamartwiać, skoro już robię wszystko, co należy.
W szpitalu fizjoterapeutka pokazała nam, jak łapać Miśkę i po tym, jak widziałam, jak ją obraca, sama nabrałam większej pewności w jej chwytaniu. Będziemy też pracować nad jej brzuszkiem i podnoszeniem głowy. A tak w ogóle to dziecko w szpitalu zamieniło mi się w małego szatana-terrorystę. Podobno skok rozwojowy, a ja bym to nazwała fanaberią wynikającą z temperamentu. Otóż dziecko nie daje rady samo zasnąć. No nie daje. Trzeba ją zamaszyście bujać na rękach góra dół, a najlepiej jeszcze z nią latać po pokoju i machać na boki, symulując chęć wyrzucenia przez okno - wtedy to dopiero oczy wykręca pod sufit! I ten cholerny smoczek. Miał być doraźnym uspokajaczem, a jest naszym wiernym przyjacielem. Jak tylko moje nieodkładalne dziecko dotknie łóżeczka i zaczyna grymasić, to pyk - zatykam jej smoka nawet po paręnaście razy. Niedobrze. No cóż…
Z fajowych umiejętności - próbuje chwytać podstawione jej pod nosem zabawki. A w ogóle jej uśmiechy i uważność rozbrajają w dalszym ciągu wszystkich. We wszystkich szpitalach, w których byliśmy, Miśka była miss oddziału. Co ja się nie nasłuchałam… 'Pani dziecko emocjonalnie jest dwa miesiące do przodu', 'Jak ona pięknie gada!', 'Ej… ale ona uważnie patrzy!', 'O rany, jakie uśmiechy…', 'Ona zawsze taka spokojna jest?'. No i oczywiście komplementy co do jej bujnej fryzury. Sporo włosków się wytarło a i tak jest małym, wkurzonym Chopinem.
Co do mnie… Byłam u psychiatry. Od trzech dni biorę leki. Czy jest lepiej… Nie wiem. Dalej mam milion myśli na minutę, ale nie płakałam już dwa dni, co jest rekordem jak dotąd. Rozmawiałam też z mężem o TYCH sprawach i nie łamał mi się głos. W ogóle lekarz stwierdził, i ja też tak myślę, że terapię warto zacząć, ale jeszcze nie teraz. Muszę się najpierw uspokoić, poukładać bieżący chaos, a jak już nabiorę dystansu, to pomyśleć o przetrawieniu tego. Też sobie tego teraz nie wyobrażam - latać jak za sraczką (DOSŁOWNIE) przy dziecku, odciągać mleko, nie spać i jeszcze na dobitkę jeździć do miasta rozdrapywać świeże rany. Na razie jedziemy na sertralinie i specerach.
No i co… Jeden lęk mi odszedł. Lęk o zawiedzenie męża w kwestii 'niepodarowania' mu więcej niż jednego dziecka. Jednej nocy w szpitalu wypalił do mnie, że kocha małą, ale, cytuję (uwaga, oboje mamy dość wulgarny i specyficzny humor) - 'kolejne dobre geny to idą albo w tyłek, albo w chusteczkę'. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że kiedyś chcemy zacząć mieć normalne życie, jedno dziecko z alergiami i nawracającymi zumami to już szczyt na nasze nerwy i portfel, a on sam nie chce już więcej patrzeć jak przeżywam ciążę i okołoporodowe historie. Także jedno zmartwienie mniej. Będziemy rodzicami jedynaczki. I też fajnie. W mojej rodzinie niestety posiadanie rodzeństwa nijak nie ma przełożenia na bycie życiową pierdołą czy też nie, a mało tego - napatrzyłam się już na wojny o spadek po ledwo co zmarłym dziadku, ludzie nagle dostają pierdolca. Cóż. A ja moje dziecko będę rozpuszczać na złość wszystkim naokoło.
Także tyle nowości.
Teraz najważniejsze, że możecie pobyć trochę w domu, odpocząć i się wyciszyć.
Co do alergii to powiem Ci, że mój siostrzeniec zaraz po urodzeniu też okazał się być alergikiem. Bożejedyny, co ta moja siostra miała za hardkor. Dziecko obsypane od stóp do głów, co by nie zjadła - płacz, krosty, czerwona skóra, brzydkie kupy. Oczywiście dieta eliminacyjna - doszło do tego, że jadła praktycznie tylko gotowanego królika (!) i wszystko z dyni. No cudmiódiorzeszki. Nic więcej Mały nie tolerował. W 3 miesiące zjechała z wagą do poziomu szkieletu. Do tego ciężko psychicznie, potem już też się przyzwyczaiła. P. z czasem wyrósł z wszystkiego, czego i Wam życzę.
Trzymam kciuki, aby wszystko szło ku lepszemu, chociaż wiem że łatwo się mówi...
smok to nie tragedia moj zaczal sie domagac gdy mu stuklo 11 miesiecy