Do roczku zostały cztery dni, co oznacza, że jeszcze przyjdzie czas na wielkie podsumowania, ale póki co muszę nadrobić braki w opisywaniu zdarzeń bieżących. A te opisy kłębią mi się w głowie jak głupie i pora spuścić parę, więc najlepiej teraz, zanim zderzę się z faktem, że zatoczyliśmy pełne kółko, rok, dwanaście miesięcy, bożetojuż i tak dalej… Jedziem!
Przede wszystkim laski - ja Was bardzo przepraszam, że Wam nie komentuję a nawet nie odpisuję na komentarze u mnie. Miśkorzeczywistość to gonienie własnego ogona i wieczny niedoczas, ale nie będę też ukrywała, że nowy portal jest dla mnie totalnie z czapy, nie zachęca mnie do wpadania tutaj. Nie ma żadnych powiadomień o nowych wiadomościach, o wpisach w pamiętnikach też dostaję raz na ruski rok i nie wiem, od czego to zależy. To nie zmienia faktu, że Was czytam, w duchu wysyłam Wam mnóstwo przytulasów i pozytywnych wibracji. Dewa - ja już nie wiem, na co czekam bardziej, na nowy sezon GoT w 2019 roku czy na Twój wpis o Dziedzicu. Nosz napisz coś wreszcie, bo trupem zejdę!
Szybcikiem, co u mnie, a potem Miśkosprawy - chodzę do psychologa raz w tygodniu i uwielbiam Panią, która mnie prowadzi. Najzabawniejsze jest to, że tematy okołoporodowe poświęciliśmy może z jedno spotkanie, nie spotkałam się w sumie z innym wnioskiem niż ten, do którego sama doszłam (czyli że jako młodą mamę przytrafiło mi się dużo za dużo i mało kto nie dostałby w takich okolicznościach w łeb), a pomimo tego, że był to główny powód pójścia tam, to i tak na większości spotkań tłukę moje relacje z rodziną. Daje to dużo nowej, świeżej perspektywy i zaczynam pomału wierzyć w to, co negowałam - może nauczę się lepiej dogadywać z moją matką, nawet, jeżeli po drugiej stronie nie ma totalnie chęci zmiany. Myślałam, że to niemożliwe, ale faktycznie te kilka spotkań zaczęło nieco temperować moje wybuchy frustracji po byle konfrontacji, będzie dobrze.
Zdarza mi się mieć dni, że walę full make-up, co jest miodem na me serce, bo ja uwielbiam malować sobie godność na twarzy. Mąż położył też kres naszemu ścibolstwu na jeden miesiąc i postanowił za nas oboje, że czas przestać odkładać na chwilę na rzeczy przyszłe i pora wywalić szmaty z szafy zastępując je ubraniami, toteż gdy dostał premię, słuchajcie… przelał mi 1500zł na ciuchy. NA CIUCHY. TYLE HAJSU! Od początku lipca jestem więc łowcą wyprzedaży i odkryłam w sobie, że mogłabym być blogerką modową współpracującą z Zalando, tylko że wcześniej o tym po prostu nie wiedziałam, bo byłam biedna jak mysz kościelna i szczytem zakupów było kupienie sobie na promocji pięciopaku bawełnianych gaci w biedronce. Także o, tapeta jest, ciuchy są, jeszcze by się ktoś moimi włosami zająć, bo wyglądam jakbym spierdoliła z koncertu Kelly Family, no i ten… Zaczynam się pomału zbliżać do wagi, która wraca jak bumerang i zawsze zmusza mnie do ćwiczeń kilka razy w tygodniu, czyli 80kg (przy moim kurduplastym metr sześćdziesiąt). Nosz niedobrze. Tylko kiedy tu ćwiczyć, bo w sumie o to głównie się rozchodzi, kiedy Miśka to taki Szogun…
No i tutaj płynnie możemy przejść do Michaliny.
Już nudna jestem z tym hajnidztwem, ale co sobie myślę, że gorzej być nie może, to jest. Łazi za mną, ciągnie za gacie, wydziera się w sumie bez powodu, a raczej dla chęci robienia wszystkiego z przekory. Nic nie zajmuje jej dłużej niż pięć minut. Swego czasu potrafiła dłuższą chwilę oglądać książeczki, w tej chwili już nawet to ma w pompie. W akcie desperacji zapytałam nawet dziewczyny z bydgoskiej grupy na fejsie, co robić, no i wiadomo, co usłyszałam - otworzyć jej szafkę w kuchni, niech sobie wyciągnie garki i na pewno będzie pół godziny walić wałkiem w podłogę jak czyjś Brajanek, Dżesika i Vanessa. Mam ochotę odpisać - doprawdy, Szerloki?! Czy myślicie, że ja tego nie robię?! Misia ma do dyspozycji cały dom, naprawdę, jestem przy niej cały czas i bacznie kontroluję, czy aby sobie nie przytrzaśnie zaraz palców szufladami czy też nie stłucze słoika z fasolą w stanie sypkim, no ale właśnie kiedy inne dzieci podobno mają w tym zabawę życia na długie godziny, to Misia ma fun max pięć minut, a potem robi jedną z czterech rzeczy - ciągnie sznurek od plis przy oknie, licząc, że się kiedyś urwie, wyłącza mi pralkę w połowie programu wciskając na niej guziki, spieprza na schody (POTRAFI JE CAŁE POKONAĆ DO GÓRY SAMA, NIEEEE!) albo wydziera się, kiedy zabroni się jej jednej z tych rzeczy. Już w chwili, gdy to piszę obczaiła, czy nie da się wejść do kibla, a teraz wlazła na trzeci schodek, kurrr… Uf, już zdjęta. Nie pomaga też to, że ma wzrost dwulatka chyba i z każdym dniem, daję słowo, sięga dalej jeśli chodzi o wszelkie blaty, komody i stoły, i to stojąc na nogach! No charakterna ta moja dziewuszka, ale w sumie to kto by się spodziewał czegoś innego? Paradoksalnie i tak uważam, że jestem milion razy lepiej od naszych początków.
Z nowych umiejętności:
- Mamy w końcu pierwsze zwierzątko, które potrafi naśladować. Uwaga… 'Misia, jak robi świnia?'. A Misia na to… CHRRRRRR. XD
- Czy chodzenie, ale przy meblach tylko parę kroków, liczy się jako chodzenie?
- Misiut darzy okap miłością tak ogromną, że umie zapytana pokazać go paluchem i go włączyć!
- Jej zainteresowania od pierwszych dni życia nie zmieniły się - Misia kocha lampy, żyrandole, wszystko, co się da włączyć pstryczkiem elektryczkiem i robi BLING BLING.
- … a to już mówiłam, że opanowała schody.
- Mając w ręku zabawkę przytula ją i całuje, zachęca nas do robienia tego samego.
- Młoda czerpie kupę radochy z karmienia i pojenia rodziców, zwłaszcza, jeśli ci przy okazji wydają pomruki zadowolenia i wszelkie onomatopeje typu 'mniam mniam mniam', 'om nom nom', 'aaaaah!' (to ostatnie to po łyku wody i sama to skubana powtarza XD)
- Ta kwestia chyba nigdy nie padła tutaj, ale tak - młoda już w pełni raczkuje, nie szoruje mi codziennie podłogi i przyznaję, że widzę to po moich skarpetach
- Córa raczy też nas widokiem, na który czekałam od jej życia płodowego… Gibie się przy kanapie do muzyki!
- Namiętnie testuje grawitację, zwłaszcza na smoczku i żarciu…
No z tym jedzeniem to tak u nas różnie jest. Gdyby nie słoiczki to byśmy naprawdę zginęli, bo co się zbiorę w sobie i zaryzykuję, że zrobię pełnowartościowy obiad - jakieś mięso, warzywo, dobry węglowodan (a w tym sajgonie, który ona urządza, to ja ledwo co jestem w stanie sama cokolwiek zjeść), to mała ma to w de dokumentnie. Weźmie może gryza lub dwa i kuniec. Pięknie za to pije z butli, aż mi szkoda, że alergolog za chwilę zabierze nam ryczał na Neocate, jestem cała w stresie, czy polubi się z Nutramigenem… Cztery razy po 180 i nawet można żyć z tymi butlami, choć bym im już chętnie powiedziała papa!
Za to nasz dotychczasowy konik, czyli wieczorne usypianie, zrobił patataj i spierdzielił w świat. Szlag mnie trafia za każdym razem, jak przychodzi pora spania, bo o ile kiedyś młoda miała swój stały rytuał w postaci walenia czołem w materac, robienia fikołków i down doga z yogi w pościeli tak długo, aż jej bateryjka nie padła, tak ostatnio to się przeciąga w nieskończoność. Młoda już prawie odpływa, po czym nagle jeb! - zwrot akcji, staje na baczność w łóżeczku, nie daj Boże dostrzeże, że się lampa uliczna zapaliła, to stoi i się do niej modli, a każda minuta przeciągnięcia to pogorszenie marudzenia i zmęczenia, więc tak stoi, fika i jęczybuli okropnie, a każda próba przytulenia, położenia plackiem, gilania za uchem i mruczenia mruczanek to jakby ją ogniem żywym poparzyć. I tak sobie wyobraźcie znosić cały dzień Królewny fochy po czym na koniec jeszcze taka kulminacja, czasem trwająca godzinę. W dzień też nam się pitoli wszystko z drzemkami, ale to już chyba pisałam. Nie wiem, czy to zęby, bo temu Gnomowi się nie da w paszczę zajrzeć w ogóle.
Tak Wam piszę te czarne czarności i przyznaję, że mam w głowie zgrzyt, bo równolegle sklejam na roczek Misi film z jej 'the best ofami', których mamy zatrzęsienie (wyjdzie mi chyba pół godzinny film…) i tak wiecie… Oglądam sobie te skrawki… I zaczynam mieć schizofrenię, bo tak patrzę i myślę sobie raaany julek… Czy ja aby na pewno tam byłam? Czy to jest to samo dziecko? Przecież to dziecko na filmie guga, śmieje się, wygląda zdrowo. Tylko jakieś pojedyncze filmy zdradzają, że to, co się działo, mi się nie przyśniło. No i mąż. Mąż jako jedyny jest moim punktem odniesienia w tym matriksie, pytam się go więc: 'Michał, czy ty pamiętasz to bujanie na piłce, ten jej wyj, kisiel w pieluchach, egzemę pod kolanami?'. Czasem, jak chce mi zagrać na nosie, mówi, że nieee, ale generalnie, jako współtowarzysz dramatu, pozwala mi na moment uwierzyć, że nie jestem wariatką. Tak sobie śmieszkuję teraz, ale naprawdę muszę Wam przyznać, że zaczynam mieć problem, bo faktycznie zaczynam negować w mojej głowie to, cośmy przeszły. Wraca do mnie temat karmienia, choć go odbijam niczym piłeczkę ping-pongową, ale tak… Walę się często płaską dłonią w czoło - dziewczyno, odstawiłaś dziecko, bo przybierało 'mało'. Tylko po to, żeby się okazało, że przez rok będzie przybierało dokładnie tak samo, dokładnie tyle samo jadło i dokładnie tak samo wolało wszystko inne od żarcia. Te zumy dzisiaj też są dla mnie bardzo dyskusyjne, zwłaszcza ten pierwszy, i to łapanie moczu na parę razy, byle coś wyszło… Czy ja właśnie na siłę czegoś nie szukałam? Czyżbym była taka, jak mi mówiła moja matka - robiąca coś z niczego? Może to moja wina… ten cały koszmar… Brrrr… Dobra, stop, po co ja w to brnę, już i tak po wszystkim.
Czeka nas impreza roczkowa na dwa razy, bo jedna babcia zdecydowała, że woli jechać do senatorium niż być w okolicy w pierwsze urodziny swojej jedynej wnuczki, i tak po prawdzie to bym tego w ogóle nie rozbijała i chętnie pokazała jej środkowy palec za taką postawę i kazała się cmoknąć między pośladki, ale że to matka mojego męża to w sumie niech on sobie robi co chce i niech stoi przy garach. Coś czuję, że będzie wesoło - już do nas dotarły balony, girlandy, tort zamówiony, szykuję fotoatrakcje, film się robi… Będzie miodzio!
A w kolejnym wpisie będę zdecydowanie bardziej łaskawa dla Miśkostworzenia…
Zdecydowanie.
Bardziej.