Jak mnie czasem mąż potrafi zezirytować to aż żesz. Delikatnie mówiąc ma mega intensywną alergię na sprawy papierkowo-urzędowe. Uważa, że nic się nie da załatwić, urzędnik to twój wróg, i to podstępny i złośliwy. Sprawy urzędowe najlepiej więc ignorować, tak długo jak się da - no chyba, że jednak wrócą same i kopną w tyłek. Wtedy można się powściekać i pozłorzeczyć.
Moje podejście jest dokładnie, idealnie, perfekcyjnie odwrotne. Jak coś jest urzędowe to trzeba załatwić, im szybciej tym lepiej, i mieć z głowy. Co się odwlecze to nie uciecze czy też w innej wersji - prędzej czy poźniej i tak się przywlecze. Wspaniale więc, możnaby rzec, że się z mężem uzupełniamy.
I tak to w ramach tego uzupełniania się obudził się mąż dziś z żalem do świata, że musi jakiś świstek z parafii uzyskać bo się zgodził chrzestnym zostać. A z parafii nie wiadomo której bo niby mieszkamy tu kilka lat, ale formalnie się nie 'przepisaliśmy'. A do starej parafii (ze 3h drogi) nie ma kiedy jechać.
- Zadzwoń - mówię - i spytaj czy nie mogliby Ci tego wystawić i wysłać pocztą.
- Takich rzeczy się nie załatwia na telefon.
I słyszę jak się miota i złorzeczy, że to, że śmo, że się zgodził, że papiery, bajery, szmery, rowery...
A ja czuję, że mnie złość ogarnia. Bo to nie jest trzecia wojna światowa tylko sprawa do za-łat-wie-nia. Ale nie... dla mojego męża to już trzecia wojna światowa, ktoś się uwziął i rzuca kłody pod nogi.
I teraz ja. Otóż:
* POWINNAM/ CHCIAŁABYM zachować spokój. Powiedzieć - wiem, że tak ma, ale to jest jego sprawa do załatwienia, to on ma być chrzestnym. Niech załatwia.
* ALE aż we mnie bulgocze, przyjmuję niestety na siebie to zdenerwowanie/emocje męża. I trudno mi to powstrzymać.
A poza tym jestem dodatkowo zła. Bo środowe wieczory są moje. Na ten weekend mąż wybierał się w skałki - wyjazd czwartek wieczorem, powrót niedziela. Dopasowałam się do planów - środa moja, na czwartek rano ustawiłam serwis auta, na niedzielę zaprosiłam teściową mimo nieobecności męża - niech przyjedzie i się wnukiem nacieszy. No i buch, koła w ruch, zgrzyt. Wczoraj słyszę, że mąż by w środę wieczorem chciał jechać. Tyle, że nie do mnie to stwierdzenie, z pytaniem czy dla mnie ok tylko tak, jakby ze mną to było dawno uzgodnione. Z zasady nie wywlekamy swoim prywatnych kwestii poza domem, więc nic nie skomentowałam. Ale jak wyszliśmy to powiedziałam, że ok, ale w zamian za jeden z 'jego' dni w przyszłym tygodniu. Mąż się zdziwił, wręcz nawet lekko obruszył że chcę dniami 'handlować'. A ja poczułam, że środa to jest MOJE terytorium i będę go bronić. Co więcej, skoro mąż chodzi na ściankę 2x w tygodniu to i ja muszę mój drugi dzień wprowadzić. Dojrzałam do tego, że to ja sobie muszę o tę przestrzeń zadbać. Nom... ale środa to małe piwo. Bo wyjeżdżając w środę rozwala mi małżonek plany - muszę odwołać przegląd auta i na inny termin się umówić (bo zabiera auto). A dziś jeszcze, przy okazji tej chrzcinowej rozkminki, pyta:
- Kiedy przyjeżdża matka?
- W niedzielę
- Super! Ona przyjedzie tu, a ja pojadę tam (w sensie załatwić sprawy w parafii).
No. Wypisałam się, trochę mi ciśnienie opadło.
A trochę jeszcze zostało.
Jękanie, kwekanie, że po co, że bałagan będzie. Więc mówię grzecznie że jak da rade wyburzać ściane bez bałaganu to dla mnie ok. A jak chce mieszkac w domu, w którym nic nie będzie ruszane przez naście lat ze względu na balagan to nie ze mną. Co do wolnych dni, ja bardzo o nie walczę. I bezczelnie po prostu informuje że wychodzę. W zeszłym tyg poinformowałam ze biore urlop w weekend( urlop od męża i dziecka ) i jade do przyjaciółki na 3 dni. Nie miał argumentów bo pózniej tez wyjeżdza na 2 dni . Zawsze mu mowię że wiedział jaka jest sytuacja- kocham ich nad życie, ale potrzebuje własnej przestrzeni bo inaczej zwariuję. I chyba ten argument działa. Powodzenia Zelmo w staraniach o drugiego szkraba, czytałam już wczesniej ze planujecie ale była chyba jakas przerwa? . Mam nadzieje ze tym razem wszystko dobrze sie skonczy