Malwinkowe narodziny
Co do porodu... babcia Malwinki (moja teściowa) mawiała często: "Byle nie w Wigilię". Malwinka
chyba wiedziała, że mnie drażni takie mówienie, bo zrobiła na przekór ;D Jednak historię porodu
zaczęłabym od 22 grudnia. Wtedy byliśmy z Arturem kilka godzin na naszym mieszkaniu, które
opuściliśmy 17 grudnia na rzecz mieszkania u babci. Umowa z Arturem była taka, że wrócimy do
domu, jak "dzidzi" się urodzi, a do tego czasu będziemy u babci, bo jak mama pojedzie urodzić
dzidziusia, a tata będzie w pracy, to Arturek będzie czekał z babcią. Jako że jednak 22 grudnia
spędziliśmy na naszym mieszkaniu, to jak byśmy złamali umowę i Artur nie chciał już wracać z
nami do babci... chciał zostać już w domu z rodzicami. Ja również tęskniłam za naszym
mieszkaniem, bo chociaż babcia jest kochana, to każdy najlepiej czuje się w swoich kątach, wśród
swoich przyzwyczajeń... W nocy z 23 na 24 grudnia bardzo prosiłam w myślach moją córeczkę, by
się urodziła wreszcie i żebyśmy już mogli wrócić do siebie. 24.12 rano czułam się tak
miesiączkowo - nie był to ból, ale takie subiektywne wrażenie "rozmiękczenia" podbrzusza, które
zazwyczaj czuję kilka godzin przed miesiączką. Nikomu nic o tym nie mówiłam, bo po pierwsze -
to jeszcze nie poród, tylko jeden z wielu objawów, że poród się zbliża, że jeszcze może tylko kilka
dni, a po drugie - nie chciałam, by kazali mi siedzieć w domu, bo chciałam z Arturem i z
narzeczonym jechać na zakupy, na targ i do parku, żeby może coś ruszyło... Na zakupach
zapomniałam o porannych odczuciach, długo nas nie było. O 18.00 Piotr poszedł do pracy (no
cóż, nie dostał wolnego i nie było opcji wyjścia z pracy, gdyby się coś zaczęło). Teściowa wyszła
do kościoła i zostałam sama z Arczim. Zaczął mi się spinać brzuch co 10-20 minut, ale
bezboleśnie. Z czasem czułam jakby wzdęcia i zaczęłam chodzić do toalety, coraz częściej się
opróżniałam. Około 20stej powiedziałam teściowej, że coś dzisiaj jest na rzeczy, jakoś dziwnie się
czuję i czasami jutro mogę rodzić. Że nie boli, ale spina się i zrobiłam 5 dwójek. Zadzwoniliśmy
do szwagra, żeby nic nie pił i wyprowadził auto z garażu pod blok, ale że równie dobrze może nic z
tego się nie rozwinąć, bo może to tylko wzdęcia - trochę się przejadłam obiadem, bo apetyt mi
dopisywał.
Poszłam uśpić Artura, padł w łóżku po 21ej.
O 22ej nagle spięcia brzucha zaczęły boleć, zaczęłam przy nich klękać, więc rozpoczęło się
liczenie... skurcze okazały się być częste, co 3-4 minuty i trwały ok.35 sekund. Wzięłam prysznic,
przebrałam się i przygotowałam torby, ale czekałam jeszcze 40 minut, by się upewnić, ze to nie
fałszywy alarm, jak to było 2 tygodnie wcześniej. 22:40 dzwonimy po szwagra. 22:50 wyjechaliśmy
spod domu, do szpitala 30 minut drogi. W drodze miałam takie skurcze, iż szwagier się stresował,
że urodzę w drodze... a był już przy 2 porodach swojej żony, więc wiedział, co mówi.
Obstawialiśmy, że do 2ej w nocy urodzę.
Dojechaliśmy, dotarliśmy... na izbie przyjęć nikt nie miał wątpliwości, że rodzę, wystarczyło mnie
zobaczyć. Szybkie przyjęcie przez położną - tę samą, co 2 lata temu, rozpoznałyśmy się, bo moja
mam pracuje w szpitalu, w którym w 2015 roku leżała jej teściowa. Przemiła położna, fajnie było
zobaczyć znajomą twarz. Zbadała mnie, 4 cm rozwarcia, bardzo zaawansowany poród, główka
dziecka mocno napierała. Wzięła mój dowód osobisty, wyniki badań, ale uzupełnianie papierów
sobie odpuściła. Obiecała, że nie zostanę sama ani na chwilę, chociaż wiedziałam, że przyszły tata
nie da rady dotrzeć. Na szybko zadzwoniłam do P., że rodzę, ale akcja jest taka szybka, że nawet
ma nie próbować wychodzić wcześniej nad ranem z pracy, bo i tak do tego czasu już dawno mała
będzie na świecie. Powiedziałam, że mam częste skurcze, więc już kończę, po więcej info niech
dzwoni do swojej mamy. Szwagra odesłałam do domu.
Ginekolog zrobił szybkie usg, ale powiedział, że nie chce mnie męczyć, więc posłał położną po
wózek i tak zawiozła mnie na salę porodową - na tę samą, na której Artur przyszedł na świat.
Byliśmy tam krótko po północy. Podobno trafiłam na dyżur najlepszej położnej na oddziale -
kolejny łut szczęścia - i na prawdę dobrze nam się współpracowało, młoda babeczka może w
moim wieku, bardzo pomocna i miła. Nie zostawiła mnie ani na chwilę. Podłączyli mnie pod ktg,
położyłam się na boku, tak jak poleciła mi położna środowiskowa i było mi wygodnie. Skurcze
czułam zupełnie inaczej niż przy porodzie Artura - nie mówię, że słabiej albo mocniej, bo ból
podobny, ale tym razem nie było żadnych krzyżowych ani w udach, tylko czułam je teraz w
pachwinach. W trakcie między skurczami położna zadawała mi pytania do dokumentacji. Pod
koniec 20 minutowego ktg zaczęłam czuć parte... Powiedziałam tym położnej, ale odrzekła, że jesli
parcie jest tylko na skurczu, a nie pomiędzy skurczami, to jeszcze nie to. Odpięła ktg, podłączyła
lewatywę, która długo leciała, miałam zgłosić, kiedy poczuję dyskomfort. Gdy poprosiłam, by już
odłączyła, że już nie nie chcę, nie mogę... było 5 cm rozwarcia. Weszłam do łazienki i jak sie
opróżniałam, to brzuch mi skakał jak wstrząśnięta galareta. Czułam, jak dziecko kopie mnie w
środku i schodzi coraz niżej... czułam parte już pomiędzy skurczami i nie wiedziałam, czy robię
dwójeczkę, czy zaraz zacznę wypierać dziecko. Nadal jednak nie było rozwarcia i położna
powiedziała: "Jeszcze mamy czas". Wytrzymałam do końca, weszłam pod prysznic. Tam na
pierwszym skurczu epicko trysnęły wody, na drugim klękałam już na podłodze i krzyczałam, bo
dziecko wychodziło. Dobrze, że położna ciągle była w pobliżu. Sprawdziła rozwarcie: 10 cm.
Mogłam już iść na łóżko i przeć jak tylko mam ochotę. Dołączyła druga położna - tym razem ta
sama, która odbierała na świat Artura i też o dziwo mnie pamiętała sprzed 2 lat. 11 minut później
Malwinka była już na świecie. Parte przy Arturze w ogóle nie bolały, teraz bolały, bo drugie
dziecko było większe, ale co tam... nastawiłam się zadaniowo, nie emocjonalnie. Rodzina
przeżywała bardzo, że muszę rodzić sama, więc ktoś musiał trzymać głowę na karku i ich
pocieszać "Jest...!" - zawołałam, jak poczułam, że ją wyciągnęli. Zaskoczyły mnie jej ciemne
włoski. Położna ocaliła moje krocze, leciutko tylko pękło na 3 małe szwy. Cały poród trwał 3h16
min, urodziłam o godz.1:16. Błyskawiczny poród, zupełnie inny niż przy Arturze, więc można
urodzić na różne sposoby i mieć zupełnie odmienne wrażenie w obu przypadkach. Ginekolog
przyszedł mnie zszyć, wtedy moją królewnę tuliłam na piersi, rozmawialiśmy i żartowaliśmy z
personelem.
Po szyciu 2 godziny leżałam sobie z Malwinką. W tym czasie od razu zadwoniłam do P.,
poinformować go, że nasza córka jest już na świecie. Malutka przyssała się do piersi, jakby robiła
to od dawna. Tym razem nie mam problemu z laktacją i chyba zacznę odciągać zapasy mleka.
Wiem już, że przyczyną problemów z karmieniem Artura były płaskie brodawki plus brak
odpowiedniego wsparcia jakiejś dobrej położnej, ówczesna nie miała wiedzy i miała na nas
"wywalone". Przy drugim dziecku mi się poszczęściło: mam inną, świetną położną środowiskową,
przy porodzie miałam ekstra położną i podobnie wspaniałą ginekolog w trakcie ciąży. Udało się
Byłam jedyną rodzącą tej nocy, w szpitalu luźno, bo wypisali na święta kogo tylko mogli.
Wybrałam więc sobie salę na położniczym - nr 9, bo tam leżałam z Arturem. Sentyment. Znów
jestem zadowolona z tego szpitala, z personelu i z jedzenia
Święta w szpitalu - ze wstydem przyznaję - nie były głupią opcją. Powinnam chcieć być z rodziną i
żałować, ale niezupełnie żałuję, bo było cicho, świątecznie, spokojnie, mniej odwiedzających,
żadnych natrętnych fotografów itp. Do mojej współlokatorki przyszedł tylko mąż i brat.
Wyciszyłam się od zgiełku codziennego życia. Jedynie Arturka mi żal (rozpłakał się, gdy wszyscy
goście przyjechali na Wigilię, ale nie było wśród nich jego mamy), no i też trochę P., bo nie czuł
świąt beze mnie i małej.
Mała jest grzeczna, chociaż oczywiście czasami musi nam przypominać, że istnieje, że jest coraz
bardziej ciekawa świata i chce z nami być, domaga się noszenia i przytulania. Czasami w nocy
"imprezuję" z córą przez 3 godziny ciągiem
A emocje starszego brata? Nie mówię, że nie bywa zazdrosny, ponieważ mieliśmy różne sytuacje,
ale jednak jest bardzo pozytywnie nastawiony do siostrzyczki, szybko zawiązała się więź, która
sprawia, że Artur rano wstaje, zatrzymuje się przy łóżeczku i z zachwytem woła: "dzidzi!". Jest w
porządku, póki co ogarniamy dom i dzieci. Pozdrawiam ciepło!
[zdjęcie]